Hu, hu , ha, zima zła. Kilka puszek konserw i parę świeczek może nam się niebawem bardzo przydać...
Wiele miejscowości zostało odciętych od świata nawet na kilkanaście dni. Do sklepów nie docierało i tak kiepskie zaopatrzenie. Zamarzające zwrotnice i pękające szyny sparaliżowały komunikację kolejową – a co za tym idzie w elektrociepłowniach i elektrowniach zaczęło brakować węgla, a docierające transporty były zbrylone i zamarznięte. Przez trzy miesiące obowiązywał w całym kraju słynny „dwudziesty stopień zasilania” - co oznaczało wielogodzinne przerwy w dostawach prądu. Transport drogowy był niemal całkowicie sparaliżowany – w miastach autobusy jeździły w tunelach wykopanych w śniegu, poza miastami nierzadko drogi oczyszczały czołgi, gąsienicami kruszące zamarznięty na asfalcie zbrylony śnieg. W wielu szkołach zawieszono zajęcia. Sytuacja względnie unormowała się po mniej więcej dwóch tygodniach – lecz kolejnym efektem owej zimy była powódź, która wiosną nawiedziła znaczne rejony kraju.
Kraj skuty mrozem
W połowie następnego dziesięciolecia nasz kraj odwiedził kolejny żywioł – srogi mróz. Styczeń 1987 roku uznano za najzimniejszy w historii polskiej meteorologii. Średnia temperatura wyniosła wówczas poniżej – 10 stopni Celsjusza. 30 stycznia w Białymstoku zanotowano – 34, 6 stopnia – w wielu innych miejscowościach temperatura również spadła trzydzieści stopni poniżej zera. Efektem były przede wszystkim perturbacje w ruchu kolejowym – pękały szyny. W wielu miastach dochodziło też do awarii sieci wodociągowych i ciepłowniczych. Znacząco wzrosła też liczba pożarów – wielu Polaków dogrzewało domy, jak tylko mogło – co powodowało nie tylko przeciążenia sieci energetycznej, lecz również zaczadzenia i pożary.
Szykujmy się na powtórkę
W ostatnich dziesięcioleciach nie mieliśmy do czynienia z tak ekstremalnymi warunkami – lecz nie oznacza to, iż podobne zagrożenia odeszły do lamusa. W niedawnym numerze pisma „Science Advances” opublikowano wyniki prac zespołu klimatologów z uniwersytetu Yale, kierowanego przez dr Wei Liu. Wynika z nich, że w najbliższych latach Europie grozi gwałtowne ochłodzenie klimatu, wywołane przez - co pozornie paradoksalne – globalne ocieplenie. Na skutek topnienia lodów na Grenlandii może dojść do wyhamowania tempa cyrkulacji oceanicznej na Atlantyku. AMOC (Atlantycka Południkowa Cyrkulacja Wymienna) polega na układzie prądów morskich, przenoszących ciepłe wody z okolic równika na północ, oraz głębszego, przeciwnie skierowanego zimnego i gęstego prądu. Wynikiem zaburzenia może być dość gwałtowne (w ciągu kilku zaledwie lat) wychłodzenie Europy Północnej. Średnia temperatura w tym rejonie świata może spaść aż o 7 stopni, zwiększy się też znacznie wilgotność powietrza – a to oznacza obfite opady śniegu zimą i porę deszczową latem.
Czy możemy się obronić?
Stara prawda głosi, że z naturą człowiek jeszcze nigdy nie wygrał – więc pozostaje się przystosować do ewentualnych zmian. Powtórka z roku 1979, czyli wielkie śnieżyce i spory mróz byłyby obecnie dla Polaków bardzo uciążliwe – choć nie w takim stopniu, jak prawie czterdzieści lat temu. Mamy znacznie zmodyfikowaną sieć transportu drogowego, więcej sprzętu odśnieżającego (choć znacznie mniej czołgów). Sieć kolejową czekałaby jednak powtórka z tamtych lat – a paraliż ruchu pociągów oznaczałby kłopoty dla ciepłowni i elektrowni. Podobne problemy wystąpiłyby przy gwałtownej fali silnych mrozów – które skutkowałyby też dużą liczbą awarii wodociągowych i ciepłowniczych. Niewykluczone byłyby ograniczenia w dostawach prądu, mogłyby wystąpić kłopoty z kupnem niektórych produktów żywnościowych i przemysłowych – choć z pewnością żywność miałaby pierwszeństwo w dostawach. Wyglądając więc przez okno na termometr i padający śnieg zaplanujmy już dziś minizapasy – kilka puszek konserw i parę świeczek może nam się niebawem bardzo przydać...
Leszek Masierak
Tekst pochodzi z najnowszego numeru "TS" (02/2017) dostępnego również w wersji cyfrowej tutaj