Milczące "elity": historia zdrady myśli w Polsce

Ostrzeżenia, jakie przez lata mocno na wyrost formułowały pod adresem polskiej demokracji wszelkiego rodzaju elity, zdają się w ostatnich miesiącach materializować. Jednak większość niedawnych alarmistów dziś milczy. Jeśli natomiast ktoś z nich postanowi zabrać głos, czyni to najczęściej, by poprzeć in blanco działania władz. Inteligencja i twórcy nie mają już ochoty występować w roli strażników i sumień demokracji, która tak bardzo im przez lata odpowiadała. A może tylko wracają do dawnych nawyków, a akceptacja mniej lub bardziej zaawansowanego zamordyzmu jest po prostu ich przeznaczeniem?
cenzura Milczące
cenzura / Alberto Ortiz

„Ja na tyle się ucieszyłem, że ster przejęła inna grupa ludzi, że przestałem się polityką interesować” – mówił w maju tego roku wokalista Krzysztof Zalewski. Wcześniej Zalewski był bardzo mocno zaangażowany w komentowanie polityki. Złośliwe, choć niezbyt lotne komentarze na temat zatrucia Odry czy ministra Przemysława Czarnka wplatał w konferansjerkę, czy to między swoimi piosenkami, czy podczas przyznawania branżowych nagród. Wszystko to skończyło się po zmianie rządu. Nie jest to sytuacja jednostkowa, ani nawet niezrozumiała. Konsumenci przekazów medialnych z grupy niepodchodzącej do polityki w sposób pogłębiony, przez osiem ostatnich lat poddawani byli narracji wywołującej stres, gniew i lęk. Trudno dziwić się potrzebie uznania, że teraz wszystko będzie już w porządku i odetchnięcia – przynajmniej do czasu, aż znów do władzy przyjdą środowiska kwestionujące paradygmat liberalno-demokratyczny.

Czytaj także: Dr Artur Bartoszewicz o Zielonym Ładzie: Stoimy dzisiaj przed zagrożeniem upadku naszego państwa

Znamy to przecież również z lat 2007–2015 oraz z czasów wcześniejszych. Skoro jednak duża część szeroko pojętej grupy intelektualistów (na potrzeby tego tekstu zaliczmy do niej wszystkich, którzy się do tego tytułu poczuwają, a wyłączamy z niej chadzających własnymi drogami konserwatywnych inteligentów) przez lata poczuwała się do swoistego obowiązku wobec społeczeństwa, za który nagradzana była prestiżem, a czasem nawet pieniędzmi, mamy prawo wypominać im tę abdykację.

Zdrada klerków

Już w 1727 roku Francuz Julien Benda zarzucał intelektualistom, że porzucili dotychczasowy dystans wobec spraw bieżącej polityki, dając się porwać rozmaitym emocjom – narodowym, społecznym, rewolucyjnym. Dla Polaków, niemających przez ponad wiek swojego państwa, a potem państwo to odbudowujących, zarzuty te mogły wydawać się wówczas nie do końca zrozumiałe, u nas przecież to elita, zwłaszcza literacka, mówiąc górnolotnie: „przeniosła naród w sobie”, czy to w romantycznej poezji niespokojnych duchów, naszych narodowych wieszczów, czy w wielkich dziełach prozatorstwa ku pokrzepieniu serc. Jednak Benda trafił ze swoją „Zdradą klerków” chyba lepiej, niż by sobie tego życzył. Jeden zbrodniczy reżim już rozpanoszył się na Wschodzie, drugi tworzył swoje zręby na Zachodzie, a oba zyskały wsparcie oszołomionych intelektualistów: poetów, pisarzy, wreszcie nowego gatunku inżynierów dusz – reżyserów filmowych. Jeszcze w latach 30. polscy socjologowie zaczynali ostrzegać przed rodzącym się totalitaryzmem.

Stefan Czarnowski w pracy „Ludzie zbędni w służbie przemocy” opisywał, jak wstrząsy społeczne generują powstanie grup wnoszących do polityki element brutalnej siły. Tak dochodzimy do następnej warstwy problemu. Pomijając grupę emigracyjną, polscy intelektualiści tu, na miejscu, na ogół wchodzili w relacje z komunistami. Jedni z przyczyn przyziemnych, inni ideowych. Zbigniew Herbert, który współpracę z komunistami odrzucał, mówił później w „Hańbie domowej” Jacka Trznadla, że gdy pytał kolegów o ich motywacje, właściwie nie uzyskiwał żadnych przekonujących czy sensownych odpowiedzi.

Zaprzyjaźniony z nim Leopold Tyrmand całe spektrum zależności i omotania środowiska twórczego przez władzę i potrzebę ułożenia sobie życia znakomicie opisał w „Życiu towarzyskim i uczuciowym”, książce, której wydać w PRL nie mógł i pisał ją od razu tak, jakby żadnej cenzury nie brał w rachubę. PRL trwała, część elity różniła się z władzą przy kolejnych wstrząsach, by wreszcie wystąpić przeciwko niej razem z robotnikami w 1980 roku. Jednak i później nie brakowało przecież takich, którzy komunistyczny system autoryzowali do samego końca. W 1987 roku satyryk Jerzy Dobrowolski w swoim pamiętniku, po obejrzeniu kolejnej konferencji prasowej Urbana, zapisał: „To jest dopiero niemożliwe. Człowiek, bo człowiek w końcu, nieprzymuszony, nie bity, nie zagrożony, z własnej woli głosi coś, w co absolutnie nie wierzy […]. Skąd biorą się tacy ludzie? Nie myślę tu o ogłupionych, z natury tępych i ciemnych ćwokach, ale o inteligentnych ludziach, poniekąd wykształconych”. 

Od Stoczni Gdańskiej do Magdalenki

Zbliżenie światów pracowników wielkich fabryk i PRL-owskiej inteligencji musiało być i na pewno w dużym stopniu było autentyczne. Wszyscy mieli już dość coraz bardziej zakłamanego i niedomagającego komunizmu, połączył ich najpierw KOR, później nadzieja karnawału Solidarności, wreszcie beznadzieja stanu wojennego. „Oczom zdumionej publiczności/ Gdy ukazała się w teatrze/ Nie była w pełni w moim typie/ Ale lubiłem na nią patrzeć” śpiewał Jan Krzysztof Kelus w piosence „Sentymentalna panna S.”, oddając chyba dobrze nastroje swojej grupy społecznej. Jeśli jednak początek lat 80. zbliżył ze sobą elity i lud, sojusz ten zakończył się w Magdalence.

Z niedawnymi nadziejami wygrały stare strachy. Hannah Arendt w swoich ostrzeżeniach przed totalitaryzmem wprowadziła w swój opis stosunków społecznych pojęcie „motłochu”. Przez szkło magdalenkowych kieliszków duża część inteligenckiego zaplecza Solidarności w swoich robotniczych, chłopskich, katolickich i patriotycznych sprzymierzeńcach nagle zobaczyła ten właśnie motłoch. I przestraszyła się go, wcześniej przypisawszy mu swoje najgorsze lęki. „Jest ONR-u spadkobiercą partia” – pisał Miłosz w czasach komuny, gdy jednak zaczęła się transformacja, ludzie z okolic „Gazety Wyborczej” spadkobierców zaczęli dostrzegać wszędzie. Odwróciły się sojusze, powróciły dawne, nieraz rodzinne i mające wieloletnią tradycję przyjaźnie, eufemistycznie nazywane sojuszem reformatorów z obu stron niedawnej barykady. Dla reszty pozostała lękliwa pogarda, inteligencja wytworzyła sobie chochoła nieudacznika, nieroba, który na transformacji przegrywa, bo inaczej nie umie. Z drugiej strony przecież i inteligencja zbiedniała w swojej masie, spauperyzowały się zawody nauczyciela, pracownika naukowego, twórcy – wszyscy stracili bezpieczną egzystencję państwowej posady okupioną cichym posłuszeństwem. 

Na straży monopolu

Niechęć wobec innych przegranych transformacji była więc niekiedy odreagowaniem, a poczucie wyższości rekompensatą. Poparcie dla jedynego możliwego liberalno-demokratycznego modelu przemian stało się nie częścią, lecz warunkiem przynależności do pewnej grupy „ludzi myślących”, „ludzi rozsądnych”. Ci wiedzieli, że czyta się „Wyborczą” i „Politykę”, a głosuje na Unię Wolności, a potem Platformę.

Czytaj także: [Felieton „TS”] Karol Gac: Chaos i pospolite ruszenie

Co wspólnego mieli ze sobą przedstawiciel warszawskiej elity, piszący sążniste eseje o homo sovieticus, i nauczyciel z dotkniętej strukturalną biedą małej miejscowości? Lub pracownik likwidowanego właśnie domu kultury z upadającej prowincji? Jednak ten drugi często wolał wyobrazić sobie, że świeci światłem odbitym pierwszego, niż współodczuwać. Gdzieś w tym wszystkim zrodziło się zjawisko opisywane przez Rafała Ziemkiewicza jako „urojenie wyższościowe”. Tak udało się wytworzyć grupę, która de facto wpisała się w myśl przywołanego już wcześniej Czarnowskiego – stali się w dużym stopniu „ludźmi zbędnymi w służbie przemocy”, tyle że przemoc objawiła się tym razem pod sztandarami liberalizmu, a w ich przypadku na razie objawia się głównie w internetowych komentarzach.

Drugą stroną tego medalu było notoryczne zaszczuwanie tej części inteligencji, która nie poddała się środowiskowej politycznej poprawności. Cena bywała wysoka – mnożenie utrudnień na uczelniach dla studentów i wykładowców o niewłaściwym profilu ideowym, ostracyzm środowiskowy, protesty za każdym razem, gdy strona nieliberalna zdobywała jakiś przyczółek w systemie instytucji czy to edukacyjnych, czy kulturalnych.

Wystarczy przypomnieć sobie niedawne boje o Zachętę, CSW w Zamku Ujazdowskim czy poznańską Galerię Arsenał, a także o Muzeum II Wojny Światowej. W czasie „pierwszego PiS” udało się przykleić konserwatystom łatkę antyinteligentów. Dobrym przykładem jest tu histeria, którą wywołano w reakcji na słowa Ludwika Dorna o „wykształciuchach”. Dornowi chodziło o bardzo konkretną grupę ludzi, przejętą od Aleksandra Sołżenicyna „obrazowanszczinę”, ale cała inteligencja jego słowa wzięła do siebie. „Wykształciuch to dla mnie ktoś, kto uzyskał wyższe wykształcenie, jest niepewny własnej pozycji i buduje swoją tożsamość na okazywaniu niechęci, pogardy, także wobec tych środowisk, z których wyrósł, i to niezależnie, czy kończył szkołę na prowincji, czy na UW, czy UJ” – tłumaczył Dorn swoją wypowiedź, opisując trafnie całe zjawisko. 

Milczenie złotem

Czy w kontekście opisanych wyżej kilkudziesięciu co najmniej lat historii należy się dziwić dzisiejszej postawie elit? Wydaje się, że nie. Ich przedstawiciele robią przecież to, co robili przez kilkadziesiąt ostatnich lat, czego nauczyli się sami, czym nasiąkali przez formacyjne rytuały swojej grupy, medialne publikacje, naciski grup towarzyskich i rówieśniczych, co wreszcie wynieśli z domów lub sal wykładowych

. Ostatnie tygodnie przyniosły wiele wypowiedzi, w których tak wyczuleni w swoim mniemaniu na zło intelektualiści akceptują zapowiedzi działań łamiących prawo i niemających nic wspólnego z demokracją. Żądza zemsty Donalda Tuska jest ich własną żądzą, sama zemsta – ich własna zemstą. Nawet jeśli czasem zdarza im się przez chwilę szukać niuansów, ostatecznie zawsze odnajdują się w swoim głównym nurcie. Jak Waldemar Kuczyński czy Marcin Matczak. Pierwszy błysnął ostatnio, gdy padły słynne słowa premiera Tuska o demokracji walczącej, która może wymagać nie zawsze mieszczących się w prawie działań. „Mam pełne zaufanie do demokratyzmu Donalda Tuska, rozumiem dylematy, przed którymi postawiła koalicję dewastacja ustroju przez PiS. Z góry, jako obywatel udzielam poparcia jego działaniom. Złośliwy nowotwór usuwa się tym, co jest dostępne. Byle szybko i radykalnie” – pisze więc Kuczyński, stając się wymarzonym wyborcą i komentatorem dla każdego polityka. A raczej dla tego jednego jedynego. Tylko, czy faktycznie taka jest rola komentatorów? Przecież nie, wyborców zresztą również. „Jestem wyborcą, nie wyznawcą” – lata temu przekonywali zwolennicy Platformy, chcąc zaznaczyć swoją wyższość nad tymi drugimi, uważanymi przez nich za sektę. „W sprawie kontrasygnaty jestem po stronie Donalda Tuska. Wprawdzie nie potrafię tego prawniczo jednoznacznie uzasadnić i wiem, że prawnie to słaby argument, ale po prostu czuję, że tego, zważywszy na kontekst sprawy, wymaga przyzwoitość” – pisze prawnik Jerzy Zajadło, za którym stoi autorytet profesorski i dość ciekawa biografia.

I znów – czy taka jest rola elit? Intelektualista napisze, że zgadza się na wszystko, prawnik potwierdzi to w sądzie, a na koniec trzeci, łączący te role, uzasadni to jak prof. Matczak broniący wycofania podpisu przez premiera nadzwyczajnością sytuacji? Dorzućmy jeszcze kolejnego radykała, prof. Wojciecha Sadurskiego: „Po raz pierwszy od kilku miesięcy jestem optymistą. Nieszczęsna demokracja syzyfowa (w uścisku formalistów i legalistów) przemienia się w demokrację heraklesową (robota w stajni Augiasza), a więc walczącą”. Jeśli uznać więc szeroko pojętą inteligencję za grupę, której powinnością jest ostrzeganie nas i pilnowanie władzy, można uznać też, że ten termometr przegrzał się i wypalił. I gdy niektórym brakuje dziś głosu zatroskanych pisarzy, poetów czy aktorów, niech zastanowi się, o co prosi, bo gdy już ktoś przemówi z wyżyn swojego autorytetu, brzmi to bardziej złowrogo od zapowiedzi polityków. Oni wciąż śpiewają swój „Marsz intelektualistów”, napisany im w stanie wojennym przez Jacka Kaczmarskiego.  
 


 

POLECANE
Agent Stasi strzelił Polakowi w plecy. Prokuratura zażądała 12 lat więzienia z ostatniej chwili
Agent Stasi strzelił Polakowi w plecy. Prokuratura zażądała 12 lat więzienia

Prokuratura w Berlinie zażądała 12 lat więzienia dla byłego agenta Stasi Martina Naumanna w związku z zabójstwem Polaka Czesława Kukuczki w 1974 r., gdy ten chciał uciec na Zachód – podała w poniedziałek AFP.

Pożar autobusu hybrydowego w Krakowie. Strażacy walczyli z ogniem blisko trzy godziny z ostatniej chwili
Pożar autobusu hybrydowego w Krakowie. Strażacy walczyli z ogniem blisko trzy godziny

Blisko trzy godziny trwała akcja związana z gaszeniem autobusu hybrydowego MPK, który zapalił się w poniedziałek na al. 29 Listopada w Krakowie. Pożar był trudny do stłumienia ze względu na akumulatory zamontowane w pojeździe. Nikt nie został poszkodowany – podała straż pożarna.

Telewizja Republika pokazała dom Kingi Gajewskiej i Arkadiusza Myrchy z ostatniej chwili
Telewizja Republika pokazała dom Kingi Gajewskiej i Arkadiusza Myrchy

– W środku widoczne są meble, a dym z komina świadczy, że ogrzewanie działa pełną parą. Okoliczni mieszkańcy, którzy boją się mówić do kamery, twierdzą, że małżeństwo posłów Koalicji Obywatelskiej przyjeżdżało z dziećmi na weekendy do domu – mówi w swoim reportażu dziennikarz Telewizji Republika Adrian Borecki.

Wnuk ortodoksyjnych rabinów Marks wypowiedział wojnę Mojżeszowi tylko u nas
Wnuk ortodoksyjnych rabinów Marks wypowiedział wojnę Mojżeszowi

Skupieni z oczywistych powodów na problemach codzienności, zapominamy często o najważniejszych wojnach i bitwach, które rozgrywają się w sferze zbiorowej świadomości i podświadomości kulturowej, decydującej o kierunku, w którym zmierza nasz świat.

Rachoń zapytał Trumpa o prezydenta Dudę. Jasna deklaracja z ostatniej chwili
Rachoń zapytał Trumpa o prezydenta Dudę. Jasna deklaracja

– Przede wszystkim Andrzej Duda to bardzo dobry człowiek. Świetny facet. Jest moim przyjacielem – mówił na antenie Telewizji Republika kandydat Republikanów na prezydenta USA Donald Trump.

Powódź. Szokujące nagranie z udziałem TVN. Jest komentarz z ostatniej chwili
Powódź. Szokujące nagranie z udziałem TVN. Jest komentarz

Beata Szydło opublikowała na platformie X nagranie. "TVN przecież trudnych pytań Tuskowi zadawał nie będzie" – pisze.

Skandal wokół łódzkiego aquaparku. Oburzające komentarze z ostatniej chwili
Skandal wokół łódzkiego aquaparku. Oburzające komentarze

Łódzki Aquapark Fala postanowił wprowadzić "Dzień bez dzieci". Wydarzenie zostało zaplanowane na 19 października i w założeniu miało umożliwić dorosłym gościom korzystanie z aquaparku bez obecności dzieci.

Prezydent podjął decyzję ws. ustaw o TK z ostatniej chwili
Prezydent podjął decyzję ws. ustaw o TK

Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda skierował do Trybunału Konstytucyjnego dwie ustawy dotyczące TK. Informację przekazała Kancelaria Prezydenta.

Komunikat dla mieszkańców Warszawy z ostatniej chwili
Komunikat dla mieszkańców Warszawy

Rozpoczyna się przebudowa północnej jezdni alei Stanów Zjednoczonych w Warszawie. Od 10 października autobusy będą kursować jezdnią południową. Prace potrwają do czerwca 2025 roku.

Nie żyje gwiazdor lekkoatletyki. Miał zaledwie 26 lat z ostatniej chwili
Nie żyje gwiazdor lekkoatletyki. Miał zaledwie 26 lat

Kipyegon Bett nie żyje. Były mistrz świata juniorów w biegu na 800 metrów zmarł w wieku 26 lat.

REKLAMA

Milczące "elity": historia zdrady myśli w Polsce

Ostrzeżenia, jakie przez lata mocno na wyrost formułowały pod adresem polskiej demokracji wszelkiego rodzaju elity, zdają się w ostatnich miesiącach materializować. Jednak większość niedawnych alarmistów dziś milczy. Jeśli natomiast ktoś z nich postanowi zabrać głos, czyni to najczęściej, by poprzeć in blanco działania władz. Inteligencja i twórcy nie mają już ochoty występować w roli strażników i sumień demokracji, która tak bardzo im przez lata odpowiadała. A może tylko wracają do dawnych nawyków, a akceptacja mniej lub bardziej zaawansowanego zamordyzmu jest po prostu ich przeznaczeniem?
cenzura Milczące
cenzura / Alberto Ortiz

„Ja na tyle się ucieszyłem, że ster przejęła inna grupa ludzi, że przestałem się polityką interesować” – mówił w maju tego roku wokalista Krzysztof Zalewski. Wcześniej Zalewski był bardzo mocno zaangażowany w komentowanie polityki. Złośliwe, choć niezbyt lotne komentarze na temat zatrucia Odry czy ministra Przemysława Czarnka wplatał w konferansjerkę, czy to między swoimi piosenkami, czy podczas przyznawania branżowych nagród. Wszystko to skończyło się po zmianie rządu. Nie jest to sytuacja jednostkowa, ani nawet niezrozumiała. Konsumenci przekazów medialnych z grupy niepodchodzącej do polityki w sposób pogłębiony, przez osiem ostatnich lat poddawani byli narracji wywołującej stres, gniew i lęk. Trudno dziwić się potrzebie uznania, że teraz wszystko będzie już w porządku i odetchnięcia – przynajmniej do czasu, aż znów do władzy przyjdą środowiska kwestionujące paradygmat liberalno-demokratyczny.

Czytaj także: Dr Artur Bartoszewicz o Zielonym Ładzie: Stoimy dzisiaj przed zagrożeniem upadku naszego państwa

Znamy to przecież również z lat 2007–2015 oraz z czasów wcześniejszych. Skoro jednak duża część szeroko pojętej grupy intelektualistów (na potrzeby tego tekstu zaliczmy do niej wszystkich, którzy się do tego tytułu poczuwają, a wyłączamy z niej chadzających własnymi drogami konserwatywnych inteligentów) przez lata poczuwała się do swoistego obowiązku wobec społeczeństwa, za który nagradzana była prestiżem, a czasem nawet pieniędzmi, mamy prawo wypominać im tę abdykację.

Zdrada klerków

Już w 1727 roku Francuz Julien Benda zarzucał intelektualistom, że porzucili dotychczasowy dystans wobec spraw bieżącej polityki, dając się porwać rozmaitym emocjom – narodowym, społecznym, rewolucyjnym. Dla Polaków, niemających przez ponad wiek swojego państwa, a potem państwo to odbudowujących, zarzuty te mogły wydawać się wówczas nie do końca zrozumiałe, u nas przecież to elita, zwłaszcza literacka, mówiąc górnolotnie: „przeniosła naród w sobie”, czy to w romantycznej poezji niespokojnych duchów, naszych narodowych wieszczów, czy w wielkich dziełach prozatorstwa ku pokrzepieniu serc. Jednak Benda trafił ze swoją „Zdradą klerków” chyba lepiej, niż by sobie tego życzył. Jeden zbrodniczy reżim już rozpanoszył się na Wschodzie, drugi tworzył swoje zręby na Zachodzie, a oba zyskały wsparcie oszołomionych intelektualistów: poetów, pisarzy, wreszcie nowego gatunku inżynierów dusz – reżyserów filmowych. Jeszcze w latach 30. polscy socjologowie zaczynali ostrzegać przed rodzącym się totalitaryzmem.

Stefan Czarnowski w pracy „Ludzie zbędni w służbie przemocy” opisywał, jak wstrząsy społeczne generują powstanie grup wnoszących do polityki element brutalnej siły. Tak dochodzimy do następnej warstwy problemu. Pomijając grupę emigracyjną, polscy intelektualiści tu, na miejscu, na ogół wchodzili w relacje z komunistami. Jedni z przyczyn przyziemnych, inni ideowych. Zbigniew Herbert, który współpracę z komunistami odrzucał, mówił później w „Hańbie domowej” Jacka Trznadla, że gdy pytał kolegów o ich motywacje, właściwie nie uzyskiwał żadnych przekonujących czy sensownych odpowiedzi.

Zaprzyjaźniony z nim Leopold Tyrmand całe spektrum zależności i omotania środowiska twórczego przez władzę i potrzebę ułożenia sobie życia znakomicie opisał w „Życiu towarzyskim i uczuciowym”, książce, której wydać w PRL nie mógł i pisał ją od razu tak, jakby żadnej cenzury nie brał w rachubę. PRL trwała, część elity różniła się z władzą przy kolejnych wstrząsach, by wreszcie wystąpić przeciwko niej razem z robotnikami w 1980 roku. Jednak i później nie brakowało przecież takich, którzy komunistyczny system autoryzowali do samego końca. W 1987 roku satyryk Jerzy Dobrowolski w swoim pamiętniku, po obejrzeniu kolejnej konferencji prasowej Urbana, zapisał: „To jest dopiero niemożliwe. Człowiek, bo człowiek w końcu, nieprzymuszony, nie bity, nie zagrożony, z własnej woli głosi coś, w co absolutnie nie wierzy […]. Skąd biorą się tacy ludzie? Nie myślę tu o ogłupionych, z natury tępych i ciemnych ćwokach, ale o inteligentnych ludziach, poniekąd wykształconych”. 

Od Stoczni Gdańskiej do Magdalenki

Zbliżenie światów pracowników wielkich fabryk i PRL-owskiej inteligencji musiało być i na pewno w dużym stopniu było autentyczne. Wszyscy mieli już dość coraz bardziej zakłamanego i niedomagającego komunizmu, połączył ich najpierw KOR, później nadzieja karnawału Solidarności, wreszcie beznadzieja stanu wojennego. „Oczom zdumionej publiczności/ Gdy ukazała się w teatrze/ Nie była w pełni w moim typie/ Ale lubiłem na nią patrzeć” śpiewał Jan Krzysztof Kelus w piosence „Sentymentalna panna S.”, oddając chyba dobrze nastroje swojej grupy społecznej. Jeśli jednak początek lat 80. zbliżył ze sobą elity i lud, sojusz ten zakończył się w Magdalence.

Z niedawnymi nadziejami wygrały stare strachy. Hannah Arendt w swoich ostrzeżeniach przed totalitaryzmem wprowadziła w swój opis stosunków społecznych pojęcie „motłochu”. Przez szkło magdalenkowych kieliszków duża część inteligenckiego zaplecza Solidarności w swoich robotniczych, chłopskich, katolickich i patriotycznych sprzymierzeńcach nagle zobaczyła ten właśnie motłoch. I przestraszyła się go, wcześniej przypisawszy mu swoje najgorsze lęki. „Jest ONR-u spadkobiercą partia” – pisał Miłosz w czasach komuny, gdy jednak zaczęła się transformacja, ludzie z okolic „Gazety Wyborczej” spadkobierców zaczęli dostrzegać wszędzie. Odwróciły się sojusze, powróciły dawne, nieraz rodzinne i mające wieloletnią tradycję przyjaźnie, eufemistycznie nazywane sojuszem reformatorów z obu stron niedawnej barykady. Dla reszty pozostała lękliwa pogarda, inteligencja wytworzyła sobie chochoła nieudacznika, nieroba, który na transformacji przegrywa, bo inaczej nie umie. Z drugiej strony przecież i inteligencja zbiedniała w swojej masie, spauperyzowały się zawody nauczyciela, pracownika naukowego, twórcy – wszyscy stracili bezpieczną egzystencję państwowej posady okupioną cichym posłuszeństwem. 

Na straży monopolu

Niechęć wobec innych przegranych transformacji była więc niekiedy odreagowaniem, a poczucie wyższości rekompensatą. Poparcie dla jedynego możliwego liberalno-demokratycznego modelu przemian stało się nie częścią, lecz warunkiem przynależności do pewnej grupy „ludzi myślących”, „ludzi rozsądnych”. Ci wiedzieli, że czyta się „Wyborczą” i „Politykę”, a głosuje na Unię Wolności, a potem Platformę.

Czytaj także: [Felieton „TS”] Karol Gac: Chaos i pospolite ruszenie

Co wspólnego mieli ze sobą przedstawiciel warszawskiej elity, piszący sążniste eseje o homo sovieticus, i nauczyciel z dotkniętej strukturalną biedą małej miejscowości? Lub pracownik likwidowanego właśnie domu kultury z upadającej prowincji? Jednak ten drugi często wolał wyobrazić sobie, że świeci światłem odbitym pierwszego, niż współodczuwać. Gdzieś w tym wszystkim zrodziło się zjawisko opisywane przez Rafała Ziemkiewicza jako „urojenie wyższościowe”. Tak udało się wytworzyć grupę, która de facto wpisała się w myśl przywołanego już wcześniej Czarnowskiego – stali się w dużym stopniu „ludźmi zbędnymi w służbie przemocy”, tyle że przemoc objawiła się tym razem pod sztandarami liberalizmu, a w ich przypadku na razie objawia się głównie w internetowych komentarzach.

Drugą stroną tego medalu było notoryczne zaszczuwanie tej części inteligencji, która nie poddała się środowiskowej politycznej poprawności. Cena bywała wysoka – mnożenie utrudnień na uczelniach dla studentów i wykładowców o niewłaściwym profilu ideowym, ostracyzm środowiskowy, protesty za każdym razem, gdy strona nieliberalna zdobywała jakiś przyczółek w systemie instytucji czy to edukacyjnych, czy kulturalnych.

Wystarczy przypomnieć sobie niedawne boje o Zachętę, CSW w Zamku Ujazdowskim czy poznańską Galerię Arsenał, a także o Muzeum II Wojny Światowej. W czasie „pierwszego PiS” udało się przykleić konserwatystom łatkę antyinteligentów. Dobrym przykładem jest tu histeria, którą wywołano w reakcji na słowa Ludwika Dorna o „wykształciuchach”. Dornowi chodziło o bardzo konkretną grupę ludzi, przejętą od Aleksandra Sołżenicyna „obrazowanszczinę”, ale cała inteligencja jego słowa wzięła do siebie. „Wykształciuch to dla mnie ktoś, kto uzyskał wyższe wykształcenie, jest niepewny własnej pozycji i buduje swoją tożsamość na okazywaniu niechęci, pogardy, także wobec tych środowisk, z których wyrósł, i to niezależnie, czy kończył szkołę na prowincji, czy na UW, czy UJ” – tłumaczył Dorn swoją wypowiedź, opisując trafnie całe zjawisko. 

Milczenie złotem

Czy w kontekście opisanych wyżej kilkudziesięciu co najmniej lat historii należy się dziwić dzisiejszej postawie elit? Wydaje się, że nie. Ich przedstawiciele robią przecież to, co robili przez kilkadziesiąt ostatnich lat, czego nauczyli się sami, czym nasiąkali przez formacyjne rytuały swojej grupy, medialne publikacje, naciski grup towarzyskich i rówieśniczych, co wreszcie wynieśli z domów lub sal wykładowych

. Ostatnie tygodnie przyniosły wiele wypowiedzi, w których tak wyczuleni w swoim mniemaniu na zło intelektualiści akceptują zapowiedzi działań łamiących prawo i niemających nic wspólnego z demokracją. Żądza zemsty Donalda Tuska jest ich własną żądzą, sama zemsta – ich własna zemstą. Nawet jeśli czasem zdarza im się przez chwilę szukać niuansów, ostatecznie zawsze odnajdują się w swoim głównym nurcie. Jak Waldemar Kuczyński czy Marcin Matczak. Pierwszy błysnął ostatnio, gdy padły słynne słowa premiera Tuska o demokracji walczącej, która może wymagać nie zawsze mieszczących się w prawie działań. „Mam pełne zaufanie do demokratyzmu Donalda Tuska, rozumiem dylematy, przed którymi postawiła koalicję dewastacja ustroju przez PiS. Z góry, jako obywatel udzielam poparcia jego działaniom. Złośliwy nowotwór usuwa się tym, co jest dostępne. Byle szybko i radykalnie” – pisze więc Kuczyński, stając się wymarzonym wyborcą i komentatorem dla każdego polityka. A raczej dla tego jednego jedynego. Tylko, czy faktycznie taka jest rola komentatorów? Przecież nie, wyborców zresztą również. „Jestem wyborcą, nie wyznawcą” – lata temu przekonywali zwolennicy Platformy, chcąc zaznaczyć swoją wyższość nad tymi drugimi, uważanymi przez nich za sektę. „W sprawie kontrasygnaty jestem po stronie Donalda Tuska. Wprawdzie nie potrafię tego prawniczo jednoznacznie uzasadnić i wiem, że prawnie to słaby argument, ale po prostu czuję, że tego, zważywszy na kontekst sprawy, wymaga przyzwoitość” – pisze prawnik Jerzy Zajadło, za którym stoi autorytet profesorski i dość ciekawa biografia.

I znów – czy taka jest rola elit? Intelektualista napisze, że zgadza się na wszystko, prawnik potwierdzi to w sądzie, a na koniec trzeci, łączący te role, uzasadni to jak prof. Matczak broniący wycofania podpisu przez premiera nadzwyczajnością sytuacji? Dorzućmy jeszcze kolejnego radykała, prof. Wojciecha Sadurskiego: „Po raz pierwszy od kilku miesięcy jestem optymistą. Nieszczęsna demokracja syzyfowa (w uścisku formalistów i legalistów) przemienia się w demokrację heraklesową (robota w stajni Augiasza), a więc walczącą”. Jeśli uznać więc szeroko pojętą inteligencję za grupę, której powinnością jest ostrzeganie nas i pilnowanie władzy, można uznać też, że ten termometr przegrzał się i wypalił. I gdy niektórym brakuje dziś głosu zatroskanych pisarzy, poetów czy aktorów, niech zastanowi się, o co prosi, bo gdy już ktoś przemówi z wyżyn swojego autorytetu, brzmi to bardziej złowrogo od zapowiedzi polityków. Oni wciąż śpiewają swój „Marsz intelektualistów”, napisany im w stanie wojennym przez Jacka Kaczmarskiego.  
 



 

Polecane
Emerytury
Stażowe