Miłość w czasie wojny. Reportaż z Ukrainy

Przed świętami Wielkiejnocy Ukraińcy obiecują sobie – jak wszyscy chrześcijanie – że słowa i życie Jezusa będą im bliższe niż dotychczas. Że nauczą się kochać bliźniego. Ale jest od tych rozważań i obietnic wyjątek, na który także znajdują w Piśmie Świętym odpowiednie słowa. Nigdy nie wybaczą Rosjanom, nie mówiąc już o nadstawianiu policzka. Rosjanie, nawet jeśli byliby braćmi, zasługiwaliby co najwyżej na miano Kaina, choć częstsze są porównania do sodomitów (tych biblijnych), których Bóg wytępił i zniszczył dwa grzeszne miasta. Ukraina wierzy, że w podobny sposób Bóg zniszczy przynajmniej jeszcze jedno – Moskwę. To miasto i jego mieszkańcy również nie zasługują na życie.
Miłość w czasie wojny Miłość w czasie wojny. Reportaż z Ukrainy
Miłość w czasie wojny / fot. pixabay.com/autor

Przygotowania do najważniejszych chrześcijańskich świąt można odczuć nie tylko w wielkich miastach, ale przede wszystkim na wschodnim ukraińskim froncie, gdzie wojna zamieniła się niemal w kalkę wojny pozycyjnej z 1914 roku.

Rozlokowani w niewielkich domach żołnierze oddziałów ukraińskich i legii międzynarodowej (dzisiaj w Europie i na świecie cieszącej się większą popularnością niż francuska Legia Cudzoziemska) planują podzielić się na oddziały kulturowe i językowe. Anglojęzyczni zajmują dwa domy w południowej części jednej z wioski, której nazwy nie mogę podać – zachowanie tajemnicy to warunek, jaki postawiła mi ukraińska armia, wyrażając zgodę, żebym pojawił się tak blisko frontu – hiszpańskojęzyczni żołnierze z tryzubem na piersi mieszkają w chatach bliżej frontu, tuż obok żołnierzy z byłych republik Związku Sowieckiego, którzy są po równo i chrześcijanami, i muzułmanami. Na półkach w ich tymczasowych domach obok Biblii stoją oryginalne i tłumaczone egzemplarze Koranu. Do świąt przygotowują się tak mocno, że towarzyszą im również wyznawcy Mahometa. W końcu czego nie zauważyliby, nie dzieląc broni, ich religie nie są tak odmienne. Chrześcijański Wielki Post zbiegł się z ramadanem, a do Stwórcy trzeba się modlić różnymi językami. W końcu Królestwo Niebieskie, o które walczą (duchowo) z równą pasją, wygląda podobnie i w Piśmie Świętym, i w Koranie.

Nie trzeba ich również przekonywać do słuszności sprawy, za jaką przelewają krew (ginie po kilku żołnierzy dziennie). To wolna Ukraina i świat, któremu nie zagrozi kolejny krwawy tyran. Nie potrzebują propagandy. To oni w spokojniejszej części kraju są propagandą. Dają nadzieję i nie pozwalają zapomnieć.

Wszędzie będzie Ukraina

Mykoła Kułeba, szef i założyciel fundacji Save Ukraine, był przez siedem długich lat rzecznikiem praw dziecka przy urzędzie prezydenta Ukrainy. Czy dobrym? Bezspornie jest dzisiaj jedną z osób, które najwięcej przyczyniły się do nagłośnienia sprawy porwań dziesiątek tysięcy ukraińskich dzieci przez Rosję i odzyskiwania ich – czasem drogą oficjalną, częściej dzięki współpracy z tymi Rosjanami, którzy – jak mówi – wciąż mają w sobie „resztki człowieczeństwa”. Na stanowisko rzecznika powoływał go jeszcze prezydent Petro Poroszenko, jeden – zdaniem Ukraińców – z najgorszych prezydentów, za którego rządów korupcja kwitła w kraju nad Dnieprem, ale dzisiaj zasługującego na uznanie za to, jak bardzo działa na rzecz swojego kraju i narodu, który dał mu w wyborach czerwoną kartkę. O Kułebie stało się głośno, kiedy nazwał macierzyństwo zastępcze „handlem dziećmi” i kiedy rozpoczął tytaniczną pracę przeciwko ogromnie popularnej na przedwojennej Ukrainie surogacji, czyli wynajmowaniu przez młode Ukrainki swoich łon na noszenie i rodzenie dzieci z całego świata. Problem surogacji zniknął wraz z pojawieniem się pełnoskalowej inwazji Rosji, ale prawnie do dzisiaj nie został rozwiązany, zaś Mykoła przeniósł swoją główną – wciąż na rzecz Ukrainy i jej dzieci – działalność do Stanów Zjednoczonych.
Dlaczego stracił zaufanie prezydenta Zełenskiego?

– To była kwestia reformy rzeczników, którzy po zmianie prawa stali się doradcami-rzecznikami z zupełnie innym zakresem działań – opowiada dzisiaj Mykoła Kułeba. – Jak widać wciąż niestety mam co robić w obszarze praw naszych dzieci.

W rozmowach z dziennikarzami przyznaje, że administracja ukraińska (trzeba mu oddać, że część winy bierze także na siebie) przegapiła moment promowania ukraińskości, szczególnie na wschodzie kraju, gdzie większość mieszkańców wciąż mówi przede wszystkim po rosyjsku, przez co niektórzy czują się bardziej związani z ideą przywrócenia świata sprzed 1991 roku, kiedy upadł Związek Radziecki niż z niepodległością Ukrainy i jej aspiracjami przystąpienia do Unii Europejskiej i NATO. Nie raz mówił Wołodymyrowi Zełenskiemu, że wewnętrzna propaganda jest nie mniej ważna niż działania na arenie międzynarodowej.

Administracja centralna, ale także niemal wszystkie samorządy na Ukrainie nie popełniają już błędu, który stał się podłożem sukcesu rosyjskiego ataku na ziemie doniecką i ługańską w 2014 roku. W każdym większym mieście kraju połowę billboardów i plakatów zajmują te wykupione przez wojsko i administrację. Wojsko, policja i służby specjalne zapraszają młodych Ukraińców do wstępowania w swoje szeregi. Jest też miejsce dla cywilów – niemal każdy zawód od piekarza po energetyka czy kierowcy autobusu doczekał się plakatów, na których dumny napis głosi np. „Pracujemy dla Ukrainy”.

Do spokojnej i – niestety – smutnej refleksji zmuszają wielkie, kilkunastometrowe billboardy doceniające bohaterską obronę Mariupola czy – to dzisiaj – Bachmutu. Miasta, o które toczyły się bitwy, na „witaczach” przy wjeździe doczekały się nazw miast-bohaterów. I tak wjeżdżając do Charkowa, wita nas Miasto-Bohater Charków, zaraz potem widzimy proste słowa wyświetlane w uprzątniętym już, ale bombardowanym i ostrzeliwanym przez wiele tygodni rosyjskimi rakietami niemal martwym dzisiaj centrum: „Już pracujemy. Pracujemy dla Charkowa. Wszędzie będzie Ukraina”.

Ścigany przez kadyrowców

To właśnie w tym centrum spotykam Gruzina, Vano Nadiradze, z którym na szybko umawiam się na kawę w Kijowie, gdzie za kilka dni ma mieć operację nogi, którą mało szczęśliwie nadepnął na minę. Vano, którego szeroki i szczery uśmiech łapie każdego rozmówcę głęboko za serce, chętnie rozmawia z dziennikarzami. Nie ukrywa twarzy ani – choć jest czynnym żołnierzem – nie chowa nazwiska za pseudonimem. Jest doskonale znany po rosyjskiej stronie frontu, zresztą za jego głowę Kadyrow wyznaczył 1,5 mln dolarów. To, jeżeli mówimy o frontowych żołnierzach, ukraiński rekord. – Nie pierwszy – śmieje się Vano, pokazując na zegarek i potwierdzając, że za kilka dni będzie na mnie czekał w gruzińskiej kawiarni niedaleko kijowskiego Chreszczatyku. Rozmawia z każdym dziennikarzem, który go o to poprosi i znajdzie na niego namiary. Kilka dni temu występował przed kamerą. Później udzielał się w kolejnej zachodniej telewizji.

Choć ranny i przed operacją, urzeka jego punktualność.

– Wdepnąłem na tę minę, suka-bladź – przeklina ze śmiechem. – Ale sam widzisz najlepiej, jakie gówno robią ci ruscy. Normalnie powinno mnie już nie być, a tymczasem przykuśtykałem tu o własnych siłach. A jak mnie zoperują, pozbieram się i wrócę na front.

Rozmawiamy o jego rekordach. Wyjaśnia, że nie chodzi o to, ilu zabił Rosjan od początku wojny, która dla niego zaczęła się w 2014 roku, kiedy Moskwa zajęła Krym (walczył o Ukrainę, ale także – symbolicznie – o gruzińską Osetię).

Na ramieniu ma przyczepiony na rzepy emblemat z najwyższym ukraińskim odznaczeniem – mój nowy kolega jako pierwszy obcokrajowiec (a z wojskowych do dzisiaj jedyny) otrzymał order państwowy Bohatera Ukrainy. Wcześniej kancelaria prezydenta w Kijowie nie miała wątpliwości, żeby za jego zasługi na frontach krymskim w 2014 roku i wschodnich kilka lat później uhonorować go Orderem Bohdana Chmielnickiego.

Vano, dziś 53-latek, doskonale pamięta Związek Radziecki, ale – jak mówi – z mlekiem matki wyssał obecną w rodzinie Nadiradze nienawiść do Moskwy. Jego walka na Krymie doprowadziła do tego, że rosyjskie FSB wpisało go na listę „rusofobów” i jest ścigany przez Moskwę nieuznawanym poza Rosją czy Białorusią listem gończym.

– Ciebie też nie lubią, wiem coś o tym – śmieje się do mnie. – Mnie raczej nie znają – odpowiadam.

– Znają, znają – mówi. – Jesteś dziennikarzem, zajmujesz się tą rzezią, którą tu próbowali urządzić ruscy, więc na pewno na jakiejś liście jesteś.

Oko Ameryki patrzy na Moskwę

Vano ma doskonałe kontakty z ukraińskim wywiadem i kontrwywiadem. Zresztą jest obserwowany przez służby dyskretnie pilnujące, żeby żaden ze spotykających się z nim dziennikarzy nie zamarzył o półtoramilionowej nagrodzie oferowanej przez Kadyrowa.

Kadyrow nie tyle przestraszył się uporu i skuteczności bojowej gruzińskiego żołnierza, co był wściekły za kilka tysięcy karykatur, które przygotował z kolegami Vano, przerabiając zdjęcie Ramzana Kadyrowa w taki sposób, że zamiast brody pod nosem proputinowskiego Czeczena pojawił się hitlerowski wąsik.

– To skur…synów boli, bo jest prawdziwe – przekonuje. I pewnie coś jest na rzeczy, bo każda forma artystycznej krytyki wymierzona w Kreml kończy się wpisaniem artysty na czarną listę i wydaniem na niego wyroku.

Wyrok czeka na rzeźbiarza i designera Dmitrija IV (na wszelki wypadek ukrywa nazwisko, choć powszechnie wiadomo, że niemal codziennie przebywa w jednej z kawiarni w centrum Kijowa). To właśnie on postawił przy bazarze Besarabskim osobliwą rzeźbę Władimira Putina z pistoletem włożonym w usta niemal w tym samym miejscu, w którym w Kijowie znajdował się pomnik Włodzimierza Iljicza Lenina, który Ukraińcy z przyjemnością usunęli.

Tytuł rzeźby – „Zastrzel się” – to propozycja, o której mówi niewielki opis: „Historia wie, że zbrodniarze mają dwie ścieżki, sąd lub… Putlerze, zrozumiałeś aluzję?”.

– Ale wiesz, nie będzie sądu dla Putina, po prostu go zabiją – poważnie przekonuje Vano. – Kto? – pytam krótko. – Nie wiem, ale wiesz, jak już Amerykanie położą na kimś parol, to on długo nie żyje, nie? – śmieje się i jednym tchem wymienia Saddama Husajna, Mu’ammara al-Kaddafiego czy Osamę bin Ladena. – Ooo… oko Waszyngtonu już na niego patrzy. A to chyba w sumie wszystko jedno, kto mu zaciśnie sznur na szyi. Ja bym nie odmówił… – Wrócisz kiedyś do domu? – pytam tego wiecznego żołnierza. – Pewnie, że wrócę. Jak wojna się skończy, to pojadę do domu, bo żony nie widziałem już kilka lat, podobnie jak dzieci – smutnieje nagle. – Swoich wnuków w ogóle jeszcze nie widziałem. Tylko na zdjęciach, w telefonie…

Pęknięta „przyjaźń”

Smutni wychodzimy z kawiarni na papierosa. Przed nami dwa symboliczne pomniki – pierwszy to kilkunastometrowy symbol NATO otoczony flagami Unii Europejskiej i Sojuszu Północnoatlantyckiego. Nieco z lewej, może kilometr dalej, gigantyczny betonowy łuk, który jeszcze rok temu był pomnikiem o dumnej nazwie Łuk Przyjaźni Narodów. Postawiono go jeszcze w czasach Związku Radzieckiego i miał upamiętniać i symbolizować „zjednoczenie Ukrainy z Rosją” dokonane podczas ugody perejasławskiej w 1654 roku.

Za kilka dni będzie rocznica, kiedy spod łuku zniknęły dwie wykonane z brązu rzeźby robotników – Ukraińca i Rosjanina trzymających Order Przyjaźni Narodów. Taki sam los czekał granitową kompozycję upamiętniającą Radę Perejasławską z 1654 roku i ugodę podpisaną między Kozakami i rosyjską szlachtą, na której przedstawiono postaci m.in. Bohdana Chmielnickiego i moskiewskiego posła Wasilija Buturlina. Decyzję o demontażu podjął mer Kijowa Witalij Kliczko.

– Swój stosunek do Ukrainy Rosja wyraziła brutalnymi zabójstwami bezbronnych Ukraińców, zniszczeniem naszych miast i wiosek oraz pragnieniem zniszczenia naszej państwowości – powiedział Kliczko, podpisując decyzję o demontażu. Betonowy łuk został, w przyszłości będzie miał barwy ukraińskie, na razie ktoś namalował na nim przejmujące pęknięcie widoczne z kilku kilometrów. – Taka, bladź, przyjaźń im się marzyła. Podłe zwierzęta – mówi Gruzin i zaciąga się. Kiedy przechodzą obok nas młode i urodziwe Ukrainki, mimowolnie odwraca za nimi głowę, co – nie wiadomo dlaczego – rozśmiesza mnie do łez. Jakoś ten szczeniacki odruch kłóci się z postacią starego, rannego wiarusa.

– A ty się nie odwracasz za dziewczynami? – uśmiecha się. – Ukrainki są ładne, Kijów to dzisiaj miasto miłości.

Eksplozja człowieczeństwa

Tak samo nazywa Kijów Dan, Brytyjczyk, którego przez przypadek spotykam w sklepie spożywczym. Idziemy do tej samej kasy i obu nam się spieszy, więc im bliżej jesteśmy, tym mocniej przyspieszamy, jakby te kilka minut oczekiwania miało dla któregoś z nas fundamentalne znaczenie. W końcu niemal zderzamy się przed samą kasą. Ustępuję dłonią, ale Dan – jeszcze wtedy miałem go za Ukraińca – uśmiecha się i rzuca ukraińskie „bud’ łaska”. Przez chwilę spieramy się z równą pasją, z jaką ścigaliśmy się tu moment wcześniej. W końcu rzucam do siebie pod nosem: „Brytyjczyk, czy co?”. Podobne zachowanie spotkałem już w południowych miasteczkach Wielkiej Brytanii.

 

– A Brytyjczyk! – słyszę znajomy i przyjemny brytyjski akcent oraz mniej lubiany przez świat dumny ton. Rzut oka pozwala szybko oszacować, że mój kolejkowy konkurent musi być jednym z wolontariuszy z Europy Zachodniej, którzy przyjechali na Ukrainę trochę, żeby pomóc, bardziej, żeby przeżyć przygodę życia i chwalić się znajomym, że było się na wojnie.

Jakże się pomyliłem! Kiedy rozmawiam przez chwilę z Danem, okazuje się, że przyjeżdża do Kijowa, żeby wywieźć na Zachód rodzinę swojej żony – Ukrainki. I nie podoba mu się wojna, ani przez chwilę nie traktował jej jak przygody. Do Kijowa przyjechał w 2020 roku, kiedy wydarzenia na Majdanie były wciąż świeżą, ale jednak gojącą się raną, zaś brutalny rosyjski atak z mordowaniem cywilów w nieodległej Buczy czy dalekim Iziumie nikomu się nie śnił, nawet w najgorszych koszmarach. Dan poznał tu piękną Ukrainkę i to dla niej nauczył się tego dziwnego dla Brytyjczyka języka. Dla niej utrzymywał dwa domy – jeden w Kijowie i jeden na Wyspach Brytyjskich.

Dla niej w końcu rzucił dobrze płatną pracę i zaczął w marcu 2022 roku przewozić rodziny ze wschodniej Ukrainy na Zachód, również do Polski.
– Ogromnie was, Polaków, szanuję za to, co zrobiliście – mówi ze wzruszeniem. – Przewoziłem rodziny z noworodkami, których rodzice nie mieli papierów na dzieci, bo nie zdążyli ich zabrać, a czasem nawet wyrobić. Polskie służby nie odesłały nikogo. Spisywali dane rodziców i ich dzieci, ale ani razu nie cofnęły z granicy nikogo. A już w Polsce oni wszyscy znaleźli domy. Nie obozy dla uchodźców, jak w Niemczech czy Szwecji, ale po prostu rodzinne domy. Bezpieczne niebo. To była największa eksplozja człowieczeństwa, jaką można sobie wyobrazić.

Tekst pochodzi z 15 (1785) numeru „Tygodnika Solidarność”.


 

POLECANE
Patostreamer Crawly wydalony z Polski bez prawa powrotu do Schengen Wiadomości
Patostreamer Crawly wydalony z Polski bez prawa powrotu do Schengen

O zatrzymaniu Crawly'ego, czyli Vladyslava O., rzecznik MSWiA poinformował w piątek. Mężczyzna został przekazany funkcjonariuszom SG, którzy na podstawie rejestracji w Systemie Informacyjnym Schengen podjęli czynności związane z wydaleniem go z kraju.

Urlop podczas kampanii? Co na to Hołownia? pilne
Urlop podczas kampanii? Co na to Hołownia?

"W życiu publicznym, tak jak w sporcie, trzeba grać fair play. Dlatego zdecydowałem, że gdy 8 stycznia marszałek Sejmu zarządzi wybory, od razu pójdę na urlop w Instytucie Pamięci Narodowej. Urlop do końca kampanii" – powiedział na nagraniu w mediach społecznościowych Karol Nawrocki. Jak odnieśli się do tego konkurenci?

Tadeusz Płużański: „Bury” - mój bohater tylko u nas
Tadeusz Płużański: „Bury” - mój bohater

30 listopada 1913 r. w Jabłonce w powiecie brzozowskim urodził się kpt. Romuald Rajs, „Bury”, dowódca 1. kompanii szturmowej 3. Brygady Wileńskiej AK, II szwadronu 5. Brygady Wileńskiej AK, a następnie 3. Brygady Wileńskiej NZW. Aresztowany przez UB w 1948 r., skazany na karę śmierci i zamordowany w grudniu 1949 r.

To ten człowiek stworzył z „polskiego programisty” symbol narodowy gorące
To ten człowiek stworzył z „polskiego programisty” symbol narodowy

To ten człowiek swoją misją edukacyjną stworzył z „polskiego programisty” symbol narodowy! To dzięki niemu i jego uczniom obok USA i Chin nasz kraj stał się liderem międzynarodowych olimpiad informatycznych.

Musimy to zrobić szybko. Zełenski wskazał warunek zakończenia wojny z ostatniej chwili
"Musimy to zrobić szybko". Zełenski wskazał warunek zakończenia wojny

Wołodymyr Zełenski sugeruje, że w zamian za członkostwo Kijowa w NATO jest gotowy na porozumienie z Rosją, nawet jeśli Moskwa nie odda od razu zajętych ukraińskich terenów - podała w piątek Sky News. Stacja podkreśliła, że jest to pierwszy wywiad, w którym ukraiński prezydent mówił o czasowej rezygnacji z ziem kontrolowanych obecnie przez Rosję.

Roszady na czele ukraińskiej armii. Jest nowy dowódca Wiadomości
Roszady na czele ukraińskiej armii. Jest nowy dowódca

Nowym dowódcą wojsk lądowych Ukrainy został generał Mychajło Drapaty, zaś zastępcą naczelnego dowódcy Sił Zbrojnych Ukrainy płk Ołeh Apostoł – poinformował w piątek prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski w mediach społecznościowych po posiedzeniu naczelnego dowództwa.

Pilne doniesienia z Pałacu Buckingham. Ważna decyzja króla Karola III z ostatniej chwili
Pilne doniesienia z Pałacu Buckingham. Ważna decyzja króla Karola III

Król Karol III podjął ważną decyzję dotyczącą swojego stylu życia. Monarcha postanowił wyeliminować czerwone mięso ze swojej diety. Jak ujawnił Tom Parker Bowles, syn królowej Kamili, zmiana ta może mieć związek z jego troską o zdrowie. 

Putin się nie zatrzyma. Alarmujące słowa brytyjskiego polityka z ostatniej chwili
"Putin się nie zatrzyma". Alarmujące słowa brytyjskiego polityka

Jeśli przywódca Rosji Władimir Putin zwasalizuje Ukrainę, to nie zatrzyma się na niej, a wówczas bezpieczeństwo Wielkiej Brytanii, Francji, Europy, bezpieczeństwo transatlantyckie byłoby zagrożone - ostrzegł w piątek w Paryżu szef brytyjskiego wywiadu MI6 Richard Moore.

Pilny komunikat GIS. Produkt wycofano ze sprzedaży z ostatniej chwili
Pilny komunikat GIS. Produkt wycofano ze sprzedaży

GIS wydał nowe ostrzeżenie dla konsumentów. Na ten produkt należy uważać.

Nie żyje polski medalista mistrzostw Europy z ostatniej chwili
Nie żyje polski medalista mistrzostw Europy

Media obiegła informacja o śmierci Czesława Kura. Wybitny zawodnik, dwukrotny brązowy medalista mistrzostw Europy, odszedł w wieku 81 lat, zaledwie kilka dni po swoich urodzinach. Smutną wiadomość przekazał Polski Związek Judo, wspominając go jako „wielką ikonę”.

REKLAMA

Miłość w czasie wojny. Reportaż z Ukrainy

Przed świętami Wielkiejnocy Ukraińcy obiecują sobie – jak wszyscy chrześcijanie – że słowa i życie Jezusa będą im bliższe niż dotychczas. Że nauczą się kochać bliźniego. Ale jest od tych rozważań i obietnic wyjątek, na który także znajdują w Piśmie Świętym odpowiednie słowa. Nigdy nie wybaczą Rosjanom, nie mówiąc już o nadstawianiu policzka. Rosjanie, nawet jeśli byliby braćmi, zasługiwaliby co najwyżej na miano Kaina, choć częstsze są porównania do sodomitów (tych biblijnych), których Bóg wytępił i zniszczył dwa grzeszne miasta. Ukraina wierzy, że w podobny sposób Bóg zniszczy przynajmniej jeszcze jedno – Moskwę. To miasto i jego mieszkańcy również nie zasługują na życie.
Miłość w czasie wojny Miłość w czasie wojny. Reportaż z Ukrainy
Miłość w czasie wojny / fot. pixabay.com/autor

Przygotowania do najważniejszych chrześcijańskich świąt można odczuć nie tylko w wielkich miastach, ale przede wszystkim na wschodnim ukraińskim froncie, gdzie wojna zamieniła się niemal w kalkę wojny pozycyjnej z 1914 roku.

Rozlokowani w niewielkich domach żołnierze oddziałów ukraińskich i legii międzynarodowej (dzisiaj w Europie i na świecie cieszącej się większą popularnością niż francuska Legia Cudzoziemska) planują podzielić się na oddziały kulturowe i językowe. Anglojęzyczni zajmują dwa domy w południowej części jednej z wioski, której nazwy nie mogę podać – zachowanie tajemnicy to warunek, jaki postawiła mi ukraińska armia, wyrażając zgodę, żebym pojawił się tak blisko frontu – hiszpańskojęzyczni żołnierze z tryzubem na piersi mieszkają w chatach bliżej frontu, tuż obok żołnierzy z byłych republik Związku Sowieckiego, którzy są po równo i chrześcijanami, i muzułmanami. Na półkach w ich tymczasowych domach obok Biblii stoją oryginalne i tłumaczone egzemplarze Koranu. Do świąt przygotowują się tak mocno, że towarzyszą im również wyznawcy Mahometa. W końcu czego nie zauważyliby, nie dzieląc broni, ich religie nie są tak odmienne. Chrześcijański Wielki Post zbiegł się z ramadanem, a do Stwórcy trzeba się modlić różnymi językami. W końcu Królestwo Niebieskie, o które walczą (duchowo) z równą pasją, wygląda podobnie i w Piśmie Świętym, i w Koranie.

Nie trzeba ich również przekonywać do słuszności sprawy, za jaką przelewają krew (ginie po kilku żołnierzy dziennie). To wolna Ukraina i świat, któremu nie zagrozi kolejny krwawy tyran. Nie potrzebują propagandy. To oni w spokojniejszej części kraju są propagandą. Dają nadzieję i nie pozwalają zapomnieć.

Wszędzie będzie Ukraina

Mykoła Kułeba, szef i założyciel fundacji Save Ukraine, był przez siedem długich lat rzecznikiem praw dziecka przy urzędzie prezydenta Ukrainy. Czy dobrym? Bezspornie jest dzisiaj jedną z osób, które najwięcej przyczyniły się do nagłośnienia sprawy porwań dziesiątek tysięcy ukraińskich dzieci przez Rosję i odzyskiwania ich – czasem drogą oficjalną, częściej dzięki współpracy z tymi Rosjanami, którzy – jak mówi – wciąż mają w sobie „resztki człowieczeństwa”. Na stanowisko rzecznika powoływał go jeszcze prezydent Petro Poroszenko, jeden – zdaniem Ukraińców – z najgorszych prezydentów, za którego rządów korupcja kwitła w kraju nad Dnieprem, ale dzisiaj zasługującego na uznanie za to, jak bardzo działa na rzecz swojego kraju i narodu, który dał mu w wyborach czerwoną kartkę. O Kułebie stało się głośno, kiedy nazwał macierzyństwo zastępcze „handlem dziećmi” i kiedy rozpoczął tytaniczną pracę przeciwko ogromnie popularnej na przedwojennej Ukrainie surogacji, czyli wynajmowaniu przez młode Ukrainki swoich łon na noszenie i rodzenie dzieci z całego świata. Problem surogacji zniknął wraz z pojawieniem się pełnoskalowej inwazji Rosji, ale prawnie do dzisiaj nie został rozwiązany, zaś Mykoła przeniósł swoją główną – wciąż na rzecz Ukrainy i jej dzieci – działalność do Stanów Zjednoczonych.
Dlaczego stracił zaufanie prezydenta Zełenskiego?

– To była kwestia reformy rzeczników, którzy po zmianie prawa stali się doradcami-rzecznikami z zupełnie innym zakresem działań – opowiada dzisiaj Mykoła Kułeba. – Jak widać wciąż niestety mam co robić w obszarze praw naszych dzieci.

W rozmowach z dziennikarzami przyznaje, że administracja ukraińska (trzeba mu oddać, że część winy bierze także na siebie) przegapiła moment promowania ukraińskości, szczególnie na wschodzie kraju, gdzie większość mieszkańców wciąż mówi przede wszystkim po rosyjsku, przez co niektórzy czują się bardziej związani z ideą przywrócenia świata sprzed 1991 roku, kiedy upadł Związek Radziecki niż z niepodległością Ukrainy i jej aspiracjami przystąpienia do Unii Europejskiej i NATO. Nie raz mówił Wołodymyrowi Zełenskiemu, że wewnętrzna propaganda jest nie mniej ważna niż działania na arenie międzynarodowej.

Administracja centralna, ale także niemal wszystkie samorządy na Ukrainie nie popełniają już błędu, który stał się podłożem sukcesu rosyjskiego ataku na ziemie doniecką i ługańską w 2014 roku. W każdym większym mieście kraju połowę billboardów i plakatów zajmują te wykupione przez wojsko i administrację. Wojsko, policja i służby specjalne zapraszają młodych Ukraińców do wstępowania w swoje szeregi. Jest też miejsce dla cywilów – niemal każdy zawód od piekarza po energetyka czy kierowcy autobusu doczekał się plakatów, na których dumny napis głosi np. „Pracujemy dla Ukrainy”.

Do spokojnej i – niestety – smutnej refleksji zmuszają wielkie, kilkunastometrowe billboardy doceniające bohaterską obronę Mariupola czy – to dzisiaj – Bachmutu. Miasta, o które toczyły się bitwy, na „witaczach” przy wjeździe doczekały się nazw miast-bohaterów. I tak wjeżdżając do Charkowa, wita nas Miasto-Bohater Charków, zaraz potem widzimy proste słowa wyświetlane w uprzątniętym już, ale bombardowanym i ostrzeliwanym przez wiele tygodni rosyjskimi rakietami niemal martwym dzisiaj centrum: „Już pracujemy. Pracujemy dla Charkowa. Wszędzie będzie Ukraina”.

Ścigany przez kadyrowców

To właśnie w tym centrum spotykam Gruzina, Vano Nadiradze, z którym na szybko umawiam się na kawę w Kijowie, gdzie za kilka dni ma mieć operację nogi, którą mało szczęśliwie nadepnął na minę. Vano, którego szeroki i szczery uśmiech łapie każdego rozmówcę głęboko za serce, chętnie rozmawia z dziennikarzami. Nie ukrywa twarzy ani – choć jest czynnym żołnierzem – nie chowa nazwiska za pseudonimem. Jest doskonale znany po rosyjskiej stronie frontu, zresztą za jego głowę Kadyrow wyznaczył 1,5 mln dolarów. To, jeżeli mówimy o frontowych żołnierzach, ukraiński rekord. – Nie pierwszy – śmieje się Vano, pokazując na zegarek i potwierdzając, że za kilka dni będzie na mnie czekał w gruzińskiej kawiarni niedaleko kijowskiego Chreszczatyku. Rozmawia z każdym dziennikarzem, który go o to poprosi i znajdzie na niego namiary. Kilka dni temu występował przed kamerą. Później udzielał się w kolejnej zachodniej telewizji.

Choć ranny i przed operacją, urzeka jego punktualność.

– Wdepnąłem na tę minę, suka-bladź – przeklina ze śmiechem. – Ale sam widzisz najlepiej, jakie gówno robią ci ruscy. Normalnie powinno mnie już nie być, a tymczasem przykuśtykałem tu o własnych siłach. A jak mnie zoperują, pozbieram się i wrócę na front.

Rozmawiamy o jego rekordach. Wyjaśnia, że nie chodzi o to, ilu zabił Rosjan od początku wojny, która dla niego zaczęła się w 2014 roku, kiedy Moskwa zajęła Krym (walczył o Ukrainę, ale także – symbolicznie – o gruzińską Osetię).

Na ramieniu ma przyczepiony na rzepy emblemat z najwyższym ukraińskim odznaczeniem – mój nowy kolega jako pierwszy obcokrajowiec (a z wojskowych do dzisiaj jedyny) otrzymał order państwowy Bohatera Ukrainy. Wcześniej kancelaria prezydenta w Kijowie nie miała wątpliwości, żeby za jego zasługi na frontach krymskim w 2014 roku i wschodnich kilka lat później uhonorować go Orderem Bohdana Chmielnickiego.

Vano, dziś 53-latek, doskonale pamięta Związek Radziecki, ale – jak mówi – z mlekiem matki wyssał obecną w rodzinie Nadiradze nienawiść do Moskwy. Jego walka na Krymie doprowadziła do tego, że rosyjskie FSB wpisało go na listę „rusofobów” i jest ścigany przez Moskwę nieuznawanym poza Rosją czy Białorusią listem gończym.

– Ciebie też nie lubią, wiem coś o tym – śmieje się do mnie. – Mnie raczej nie znają – odpowiadam.

– Znają, znają – mówi. – Jesteś dziennikarzem, zajmujesz się tą rzezią, którą tu próbowali urządzić ruscy, więc na pewno na jakiejś liście jesteś.

Oko Ameryki patrzy na Moskwę

Vano ma doskonałe kontakty z ukraińskim wywiadem i kontrwywiadem. Zresztą jest obserwowany przez służby dyskretnie pilnujące, żeby żaden ze spotykających się z nim dziennikarzy nie zamarzył o półtoramilionowej nagrodzie oferowanej przez Kadyrowa.

Kadyrow nie tyle przestraszył się uporu i skuteczności bojowej gruzińskiego żołnierza, co był wściekły za kilka tysięcy karykatur, które przygotował z kolegami Vano, przerabiając zdjęcie Ramzana Kadyrowa w taki sposób, że zamiast brody pod nosem proputinowskiego Czeczena pojawił się hitlerowski wąsik.

– To skur…synów boli, bo jest prawdziwe – przekonuje. I pewnie coś jest na rzeczy, bo każda forma artystycznej krytyki wymierzona w Kreml kończy się wpisaniem artysty na czarną listę i wydaniem na niego wyroku.

Wyrok czeka na rzeźbiarza i designera Dmitrija IV (na wszelki wypadek ukrywa nazwisko, choć powszechnie wiadomo, że niemal codziennie przebywa w jednej z kawiarni w centrum Kijowa). To właśnie on postawił przy bazarze Besarabskim osobliwą rzeźbę Władimira Putina z pistoletem włożonym w usta niemal w tym samym miejscu, w którym w Kijowie znajdował się pomnik Włodzimierza Iljicza Lenina, który Ukraińcy z przyjemnością usunęli.

Tytuł rzeźby – „Zastrzel się” – to propozycja, o której mówi niewielki opis: „Historia wie, że zbrodniarze mają dwie ścieżki, sąd lub… Putlerze, zrozumiałeś aluzję?”.

– Ale wiesz, nie będzie sądu dla Putina, po prostu go zabiją – poważnie przekonuje Vano. – Kto? – pytam krótko. – Nie wiem, ale wiesz, jak już Amerykanie położą na kimś parol, to on długo nie żyje, nie? – śmieje się i jednym tchem wymienia Saddama Husajna, Mu’ammara al-Kaddafiego czy Osamę bin Ladena. – Ooo… oko Waszyngtonu już na niego patrzy. A to chyba w sumie wszystko jedno, kto mu zaciśnie sznur na szyi. Ja bym nie odmówił… – Wrócisz kiedyś do domu? – pytam tego wiecznego żołnierza. – Pewnie, że wrócę. Jak wojna się skończy, to pojadę do domu, bo żony nie widziałem już kilka lat, podobnie jak dzieci – smutnieje nagle. – Swoich wnuków w ogóle jeszcze nie widziałem. Tylko na zdjęciach, w telefonie…

Pęknięta „przyjaźń”

Smutni wychodzimy z kawiarni na papierosa. Przed nami dwa symboliczne pomniki – pierwszy to kilkunastometrowy symbol NATO otoczony flagami Unii Europejskiej i Sojuszu Północnoatlantyckiego. Nieco z lewej, może kilometr dalej, gigantyczny betonowy łuk, który jeszcze rok temu był pomnikiem o dumnej nazwie Łuk Przyjaźni Narodów. Postawiono go jeszcze w czasach Związku Radzieckiego i miał upamiętniać i symbolizować „zjednoczenie Ukrainy z Rosją” dokonane podczas ugody perejasławskiej w 1654 roku.

Za kilka dni będzie rocznica, kiedy spod łuku zniknęły dwie wykonane z brązu rzeźby robotników – Ukraińca i Rosjanina trzymających Order Przyjaźni Narodów. Taki sam los czekał granitową kompozycję upamiętniającą Radę Perejasławską z 1654 roku i ugodę podpisaną między Kozakami i rosyjską szlachtą, na której przedstawiono postaci m.in. Bohdana Chmielnickiego i moskiewskiego posła Wasilija Buturlina. Decyzję o demontażu podjął mer Kijowa Witalij Kliczko.

– Swój stosunek do Ukrainy Rosja wyraziła brutalnymi zabójstwami bezbronnych Ukraińców, zniszczeniem naszych miast i wiosek oraz pragnieniem zniszczenia naszej państwowości – powiedział Kliczko, podpisując decyzję o demontażu. Betonowy łuk został, w przyszłości będzie miał barwy ukraińskie, na razie ktoś namalował na nim przejmujące pęknięcie widoczne z kilku kilometrów. – Taka, bladź, przyjaźń im się marzyła. Podłe zwierzęta – mówi Gruzin i zaciąga się. Kiedy przechodzą obok nas młode i urodziwe Ukrainki, mimowolnie odwraca za nimi głowę, co – nie wiadomo dlaczego – rozśmiesza mnie do łez. Jakoś ten szczeniacki odruch kłóci się z postacią starego, rannego wiarusa.

– A ty się nie odwracasz za dziewczynami? – uśmiecha się. – Ukrainki są ładne, Kijów to dzisiaj miasto miłości.

Eksplozja człowieczeństwa

Tak samo nazywa Kijów Dan, Brytyjczyk, którego przez przypadek spotykam w sklepie spożywczym. Idziemy do tej samej kasy i obu nam się spieszy, więc im bliżej jesteśmy, tym mocniej przyspieszamy, jakby te kilka minut oczekiwania miało dla któregoś z nas fundamentalne znaczenie. W końcu niemal zderzamy się przed samą kasą. Ustępuję dłonią, ale Dan – jeszcze wtedy miałem go za Ukraińca – uśmiecha się i rzuca ukraińskie „bud’ łaska”. Przez chwilę spieramy się z równą pasją, z jaką ścigaliśmy się tu moment wcześniej. W końcu rzucam do siebie pod nosem: „Brytyjczyk, czy co?”. Podobne zachowanie spotkałem już w południowych miasteczkach Wielkiej Brytanii.

 

– A Brytyjczyk! – słyszę znajomy i przyjemny brytyjski akcent oraz mniej lubiany przez świat dumny ton. Rzut oka pozwala szybko oszacować, że mój kolejkowy konkurent musi być jednym z wolontariuszy z Europy Zachodniej, którzy przyjechali na Ukrainę trochę, żeby pomóc, bardziej, żeby przeżyć przygodę życia i chwalić się znajomym, że było się na wojnie.

Jakże się pomyliłem! Kiedy rozmawiam przez chwilę z Danem, okazuje się, że przyjeżdża do Kijowa, żeby wywieźć na Zachód rodzinę swojej żony – Ukrainki. I nie podoba mu się wojna, ani przez chwilę nie traktował jej jak przygody. Do Kijowa przyjechał w 2020 roku, kiedy wydarzenia na Majdanie były wciąż świeżą, ale jednak gojącą się raną, zaś brutalny rosyjski atak z mordowaniem cywilów w nieodległej Buczy czy dalekim Iziumie nikomu się nie śnił, nawet w najgorszych koszmarach. Dan poznał tu piękną Ukrainkę i to dla niej nauczył się tego dziwnego dla Brytyjczyka języka. Dla niej utrzymywał dwa domy – jeden w Kijowie i jeden na Wyspach Brytyjskich.

Dla niej w końcu rzucił dobrze płatną pracę i zaczął w marcu 2022 roku przewozić rodziny ze wschodniej Ukrainy na Zachód, również do Polski.
– Ogromnie was, Polaków, szanuję za to, co zrobiliście – mówi ze wzruszeniem. – Przewoziłem rodziny z noworodkami, których rodzice nie mieli papierów na dzieci, bo nie zdążyli ich zabrać, a czasem nawet wyrobić. Polskie służby nie odesłały nikogo. Spisywali dane rodziców i ich dzieci, ale ani razu nie cofnęły z granicy nikogo. A już w Polsce oni wszyscy znaleźli domy. Nie obozy dla uchodźców, jak w Niemczech czy Szwecji, ale po prostu rodzinne domy. Bezpieczne niebo. To była największa eksplozja człowieczeństwa, jaką można sobie wyobrazić.

Tekst pochodzi z 15 (1785) numeru „Tygodnika Solidarność”.



 

Polecane
Emerytury
Stażowe