„Kraina tysiąca Ukraińców i Białorusinów”? Mazury nie przypominają tych sprzed pandemii i wojny na Ukrainie

Dzisiejsze Mazury nie przypominają tych sprzed pandemii i wojny na Ukrainie. To wciąż oczywiście Kraina Tysiąca Jezior, ale – jak mówią mieszkańcy regionu – również tysiąca Ukraińców i Białorusinów. Dzisiaj to również kraina „tysiąca żołnierzy”, a przede wszystkim miejsce, w którym ducha Smętka zastąpił duch Wańkowicza, spychając daleko w przeszłość niemieckie losy tych ziem. Nawet Niemcy na Mazurach są dzisiaj… porządni. Echo polskiej polityki informacyjnej zaczyna przynosić efekty – zaskakująco skuteczne.
Marina - zdjęcie poglądowe „Kraina tysiąca Ukraińców i Białorusinów”? Mazury nie przypominają tych sprzed pandemii i wojny na Ukrainie
Marina - zdjęcie poglądowe / fot. pixabay.com

W Krainie Wielkich Jezior żeglarze raczej nie operują nazwami miast. Zamiast tego chętniej korzystają z nazw konkretnych marin, czyli turystycznych przystani dla żaglówek i kabinowych łodzi motorowych. I tak – to, co na mapie Polski widzimy jako Giżycko, w planach żeglarza czy motorowodniaka zamienia się w Strandę, COS, Piekną Górę, Orlen czy Ekomarinę (Ekomarin jest kilka, ale najczęściej ta w Giżycku właśnie tytułowana jest tą nazwą – przede wszystkim ze względu na ładne położenie, imponującą wielkość i nie mniej imponujące ceny). Podobnie rzecz ma się w Mikołajakach (gdzie też jest stacja Orlenu dla wodniaków, ale znajduje się w Wiosce Żeglarskiej, więc nie figuruje jako odrębne miejsce do cumowania), na trasie wodniacy rzadziej zatrzymują się w konkretnych miejscowościach, a częściej przy przystaniach – tylko w niewielkim Rydzewie są dwie obok siebie: Tło dla Mew i po prostu rydzewska Marina. Są również mariny istniejące z dala od jakichkolwiek miejscowości, gdzie właściciel ma pełną dowolność w nazewnictwie i tak naprawdę im większą dysponuje inwencją, tym bardziej obiecująco wygląda ewentualny nocleg lub schronienie przed burzą.

Od wielu lat doskonale działa system wczesnego ostrzegania przed burzami – rozmieszczone wzdłuż mazurskich jezior niewidoczne w słonecznym świetle latarnie błyskają pomarańczowym światłem. Jeżeli błyskają czterdzieści razy na minutę, oznacza to, że szanse na groźną burzę są co najmniej duże. Dziewięćdziesiąt razy na minutę to ostrzeżenie przed sztormem, który może wygrać nawet z najbardziej doświadczonymi mistrzami żagla – to moment, w którym wszyscy rozsądni uciekają do brzegów.

Rozmieszczenie systemu latarń ostrzegających przed burzami to echo białego szkwału na Mazurach, który w 2007 roku doprowadził do zatopienia piętnastu jachtów, przewrócenia sześćdziesięciu jednostek oraz śmierci dwunastu osób, w tym dzieci.
Po tamtej katastrofie trudno jest znaleźć odważnych, którzy zmierzą się z białym szkwałem – dzięki systemowi – nawet jeżeli przegapili prognozę pogody czy informacje o nadchodzących burzach w żeglarskich rozmowach w przystaniach – mogą w odpowiednim momencie uniknąć tragedii.

Wielojęzyczne Mazury

Stranda to jedna z giżyckich marin, która w powszechnym mniemaniu uchodzi za drogą. Niesłusznie, bo przy swoim wysokim standardzie jest jedną z tańszych. Co innego restauracja – na tę stać tylko bogatych warszawiaków albo obcokrajowców. Liczne rodziny (to kolejna zmiana – jeszcze kilka lat temu rodzin z dziećmi na Mazurach widziało się dużo mniej) wybierają gotowanie na łodziach, więc każdego wieczora nad portem unoszą się zapachy, bezspornie naganiając klientów restauracji!

Stranda jest wielojęzyczna – (choć w tej marinie coraz rzadziej – o czym za chwilę), którymi mówią pracownicy firm obsługujących wodniackie wakacje.

Dla Niemców Wielkie Jeziora Mazurskie mają dość szczególne znaczenie – dla skrajnie prawicowych mediów to wciąż Prusy Wschodnie. Wprawdzie minęły już czasy, kiedy potomkowie żołnierzy Wermachtu, SS czy gospodarzy, którzy w czasie II wojny światowej z Polaków uczynili sobie niewolników do przymusowej pracy na roli, jednak sentyment wciąż wydaje się silny.

Tym bardziej razi, kiedy 1 sierpnia do jednej z kei przybija wielka kabinowa motorówka z flagą… Wolnego Miasta Gdańska. Rodzinna załoga jest jak najbardziej niemiecka, choć z żeglarzami z tej samej kei witają się po angielsku. Niewielka banderka nie powiewa, choć wiatr jest silny, jest jakaś pogięta, choć to, co przedstawia, moje dzieci poznają natychmiast. Wieczorem robimy szybki plan – kto znajduje kamery obserwujące keje, kto pójdzie po tę flagę, kto ją zdejmie i – w końcu – co z nią zrobimy, kiedy już w nocy zdejmiemy ją z motorówki. Plany są ambitne, jednak dzieci po całym dniu żeglarskich emocji zasypiają, ja zaś decyduję się na poważną rozmowę z wodniakami z Niemiec, kiedy tylko obudzi nas słońce. Przed snem kartkuję „Na tropach Smętka” Melchiora Wańkowicza, książkę równie popularną w dwudziestoleciu międzywojennym co „Winnetou” Karola Maya. Wańkowicz opisuje w niej swoją wyprawę kajakiem (z żaglem) po Warmii i Mazurach w poszukiwaniu śladów polskości i przedstawia na jej kartach niemiecką politykę – dyktowaną mrocznymi podszeptami Smętka, złego ducha Krainy Wielkich Jezior – która wówczas sprowadzała się do zabicia polskości i jakiejkolwiek po niej śladów.

Skuteczne kampanie

Rzeczywiście, rano przytrafia się okazja – nasze łodzie cumują naprzeciwko siebie i w momencie, gdy w tym samym czasie schodzimy na tę samą keję, podchodzę do faceta w średnim wieku z siwą brodą uplecioną w piracki warkocz. Po krótkim powitaniu i uściśnięciu ręki przechodzę do rzeczy.

– Wiesz, co to jest za flaga? – pytam, choć jak mi się wydaje, znam już na nią odpowiedź.

– Tak, wiem. – Niemiec nie spuszcza wzroku (choć bardzo na to liczyłem!). – Ale to nie nasza, tylko armatora, gdańskiej firmy czarterującej wielkie motorówki na Mazurach. Wiem, co to za flaga, niestety nie mogliśmy jej zdjąć, bo jest na stałe. Ale żeby nią nie razić, przewiązaliśmy ją wpół w taki sposób, żeby się nie rozwijała. Ot i wszystko. Wiem, co może dla was znaczyć, i dlatego staramy się nią nie epatować. Ale to armatora, nie nasza – powiedział.

Odpowiedź Niemca mnie zaskakuje. Nie tylko dlatego, że wie, jaka flaga znajduje się nad wejściem do jego kabiny. Jest mu z nią autentycznie niewygodnie i niezręcznie. Nie cieszy się, że zadałem pytanie, choć – jak przyznaje w rozmowie – lżej mu, że otwarcie o tym z nim rozmawiam. – Wojtek – przedstawiam się, bo imponuje mi otwartość, z jaką ze mną rozmawia. – Hoosa. – Słyszę w odpowiedzi. Imię nie brzmi zbyt niemiecko, więc kiedy próbuję je zapamiętać i skojarzyć z Niemcami wyjaśnia z uśmiechem, że jest Niemcem, ale w trzecim pokoleniu. Z dziadka i ojca owszem, ale rodzina matki pochodziła z Bliskiego Wschodu. Jego żona – pokazuje mi krótkowłosą niemłodą blondynkę (co do której pochodzenia nie można mieć wątpliwości) – jest rodowitą Niemką, ale do Polaków czuje taki sam jak on szacunek. I tak samo, a może nawet i bardziej, uwiera ją zagięta flaga Wolnego Miasta Gdańska.

Nie pamięta nazwy trójmiejskiego armatora motorówki, a umowę ma schowaną pod pokładem, więc macham ręką na to, czyj to był pomysł. Znam jednego polskiego polityka i jego zwolenników, którzy głośno i wyraźnie nawoływali do powrotu do idei Wolnego Miasta Gdańska. Jeszcze w 2019 roku Donald Tusk na Twitterze pisał: „W wolnym mieście Gdańsku, gdzie korona w herbie jest, mamy swą drużynę, która zwie się BKS!”

Hoosa i jego dzieci historię stosunków Niemców do Polaków znają z niedawnych polskich kampanii informacyjnych w Niemczech. Wiedzą, że obozy koncentracyjne nigdy nie były polskie, wiedzą, jak wielką Berlin wyrządził nam krzywdę. Warmia i Mazury nie są dla nich Prusami Wschodnimi.

– Tu jest pięknie – przyznaje. – I ciepło. Wiesz, wczoraj cały dzień padało, a wciąż jest ciepło. Podoba nam się tu, ta kraina ma dobrego gospodarza.

Białoruski lęk

Dworzec PKP w Giżycku nie ma peronu. Żadnego peronu, choć jeszcze rok temu na tutejsze perony wylewały się tłumy ludzi. Tym razem koleje remontują dworzec i torowisko, co drażni nie tylko turystów (skazanych na transport zastępczy, czyli autobusy), ale również autochtonów, bo przecież dla nich sezon to zwykle złote żniwa. W odblaskowych kamizelkach po torowisku krzątają się robotnicy – większość z nich mówi po ukraińsku lub białorusku. Oba języki z perspektywy wschodniej Polski są podobne, ale doskonale rozróżnialne. Podobnie jak imiona – „Zmicier” to ukraiński „Dimitro” i czyta się go dokładnie tak, jak się pisze. Głośno wymówione brzmi zupełnie inaczej niż Dymitr i podobno świadczy o podobieństwie między językiem polskim i białoruskim – tak mi tłumaczył znajomy językoznawca.

Z Białorusi jest niespełna 30-letni Oleh, kelner, który obsługuje mnie w jednej z giżyckich restauracji. Jest nie tylko kelnerem, ale również menedżerem – zarządza niemal dziesięcioosobowym zespołem, głównie kelnerek. Nie miał problemów z dostaniem tu pracy ani pozwolenia na nią. Mieszka w Polsce od kilku lat i w sezonie zawsze pracuje nad jeziorem. Państwo Polskie ma do niego zaufanie, podobnie jak do dwóch kelnerek – też Białorusinek – które mi pokazuje. To Wiweja i Maira – kolejne imiona, które świadczą o ich nieukraińskim – pomimo śpiewnego wschodniego akcentu – pochodzeniu. Martwią się, obecną sytuacją. – Żyjemy w cieniu wojen, tej Rosji na Ukrainie i tej możliwej na Białorusi z NATO – podsumowuje Oleh.

Wagnerowcy pod polską granicą, coraz silniejsza obsada polskich jednostek wojskowych – skończy się odmową przy wniosku o pozwolenie na pracę. Nie czuje, żeby odbierał pracę Polakom, swoim rówieśnikom.

– Wiesz, czemu nas ze Wschodu tu tylu pracuje? Bo Polacy nie chcą takich prac. – Wzrusza ramionami. – A może po prostu bardziej się staramy, bo nie jesteśmy u siebie. A na pewno jesteśmy tańsi, co ma znaczenie dla właścicieli tutejszych biznesów – dodaje.

Właściciele – jak najbardziej polscy – mazurskich biznesów robią zaś, co mogą, żeby odpracować straty z czasu dwóch sezonów w cieniu pandemii i kolejnego związanego z lękiem przed wakacjami we wschodniej Polsce po ataku Rosji na Ukrainę. W ciągu kilku tygodni nad Wielkimi Jeziorami pojawił się tłum Ukraińców – głównie kobiet z dziećmi, które szukały (i dostały ją!) pomocy. Tyle że były również wyrzutem sumienia dla turystów. A kto chce z pompą i hucznie spędzać wakacje, wiedząc, że obsługująca go kelnerka być może straciła kilka dni wcześniej połowę rodziny w rosyjskim ostrzale?

Popularnością cieszą się za to knajpki z ukraińską i białoruską kuchnią. Jedną, wcale niemałą, znajduję w Rydzewie, przy wjeździe do wioski. Z daleka kusi ukraińskimi, białoruskimi i gruzińskimi flagami. W menu obowiązkowo potrawy znane ze wschodniej kuchni, choć w żadnej z nich nie ma słowa „rosyjski”. Są więc pierogi ukraińskie, gruzińska ucha i białoruska solanka. Obsługa zapytana po rosyjsku niechętnie odpowiada, obowiązkowo w swoich językach – po ukraińsku i białorusku.

Ceny na Mazurach odczuwalnie wzrosły. Hasło: „Wyborne smaki w lekkostrawnej cenie” przemawia dzisiaj nie tylko do ciułaczy, którzy raz w roku pozwolą sobie na krótkie mazurskie wakacje, ale także do zamożnych. W końcu nawet właściciela grubego portfela smażony w przybrzeżnej smażalni w Pięknej Górze niewielki sandacz za grubo ponad 100 złotych boli, kiedy zda sobie sprawę, że w skali 10 dni na takie posiłki wydałby niemal dwa tysiące złotych. A to tylko jeden posiłek i wcale nie w restauracji. Sądząc po tłumach w mazurskich przystaniach, turyści są w stanie to znieść – dla piękna polskich Mazur.

Tekst pochodzi z 32 (1802) numeru „Tygodnika Solidarność”.


 

POLECANE
Polska z kontraktem na satelity. Kosiniak-Kamysz: Uzyskamy niezależność z ostatniej chwili
Polska z kontraktem na satelity. Kosiniak-Kamysz: Uzyskamy niezależność

Agencja Uzbrojenia podpisała w środę umowę na dostawę dla Wojska Polskiego systemu 3 satelitów rozpoznawczych na kwotę 860 mln zł. Szef MON Władysław Kosiniak-Kamysz podkreślił, że dzięki Satelitarnemu Systemowi Obserwacji Ziemi Polska uzyskuje niezależność w zakresie obrazowania satelitarnego.

Nie udało się. Smutny komunikat warszawskiego zoo z ostatniej chwili
"Nie udało się". Smutny komunikat warszawskiego zoo

Warszawskie zoo chętnie dzieli się informacjami o swoich podopiecznych, licząc, że zainteresuje ich losem jak największą rzeszę ludzi, którym na sercu leży ich dobro. Ostatnio opublikowało bardzo smutną wiadomość.

Nie miała prawa. Jest decyzja TSUE ws. Ursuli von der Leyen pilne
"Nie miała prawa". Jest decyzja TSUE ws. Ursuli von der Leyen

TSUE zdecydował ws. decyzji KE o utajnieniu wiadomości SMS, w których Ursula von der Leyen wymieniała z prezesem Pfizera ws. kontraktu na szczepionki.

Benzyna po 11 złotych. UE szykuje potężne uderzenie w kieszenie Polaków z ostatniej chwili
Benzyna po 11 złotych. UE szykuje potężne uderzenie w kieszenie Polaków

Gigantyczny wzrost cen paliw, ogrzewania i gazu. Nowy system handlu uprawnieniami do emisji CO2 ETS-2 już w drodze – regulacje mają zacząć obowiązywać od 2027 roku i potężnie uderzą w kieszenie Polaków.

Co ta oszołomka gadała. Burza w sieci po programie TVN gorące
"Co ta oszołomka gadała". Burza w sieci po programie TVN

Po jednym z ostatnich odcinków popularnej telewizji śniadaniowej stacji TVN – "Dzień dobry TVN" – w sieci zawrzało.

Niepokojące informacje z granicy.  Komunikat Straży Granicznej z ostatniej chwili
Niepokojące informacje z granicy. Komunikat Straży Granicznej

Straż Graniczna regularnie publikuje raporty dotyczące wydarzeń na granicy polsko-białoruskiej, która znajduje się pod naciskiem ataku hybrydowego.

Najnowszy sondaż. Nawrocki goni Trzaskowskiego polityka
Najnowszy sondaż. Nawrocki goni Trzaskowskiego

W I turze wyborów oddanie głosu na kandydata KO Rafała Trzaskowskiego deklaruje 32,3 proc. ankietowanych, a na popieranego przez PiS Karola Nawrockiego 25,2 proc. – wynika z sondażu IBRiS dla "Rzeczpospolitej". Na podium uplasował się również Sławomir Mentzen z 11,2 proc. głosów.

Rafał Trzaskowski miał ujawnić dane pana Jerzego. Jest reakcja prezesa UODO z ostatniej chwili
Rafał Trzaskowski miał ujawnić dane pana Jerzego. Jest reakcja prezesa UODO

Prezes UODO zajmie się sprawą ewentualnego ujawnienia przez kandydata na prezydenta Rafała Trzaskowskiego danych osobowych pana Jerzego.

Nowy komunikat IMGW. Oto co nas czeka z ostatniej chwili
Nowy komunikat IMGW. Oto co nas czeka

W Polsce nadal chłodna aura, która będzie oddziaływała na ludzi depresyjnie. Na słońce nie ma dziś co liczyć, za to przydadzą się parasole. IMGW wydał ostrzeżenia przed burzami.

Ursula von der Leyen pokaże wiadomości od szefa Pfizera? Wraca sprawa afery Pfizergate Wiadomości
Ursula von der Leyen pokaże wiadomości od szefa Pfizera? Wraca sprawa afery "Pfizergate"

TSUE zdecyduje, czy Komisja Europejska miała prawo utajnić SMS-y Ursuli von der Leyen z szefem Pfizera w sprawie kontraktu na szczepionki.

REKLAMA

„Kraina tysiąca Ukraińców i Białorusinów”? Mazury nie przypominają tych sprzed pandemii i wojny na Ukrainie

Dzisiejsze Mazury nie przypominają tych sprzed pandemii i wojny na Ukrainie. To wciąż oczywiście Kraina Tysiąca Jezior, ale – jak mówią mieszkańcy regionu – również tysiąca Ukraińców i Białorusinów. Dzisiaj to również kraina „tysiąca żołnierzy”, a przede wszystkim miejsce, w którym ducha Smętka zastąpił duch Wańkowicza, spychając daleko w przeszłość niemieckie losy tych ziem. Nawet Niemcy na Mazurach są dzisiaj… porządni. Echo polskiej polityki informacyjnej zaczyna przynosić efekty – zaskakująco skuteczne.
Marina - zdjęcie poglądowe „Kraina tysiąca Ukraińców i Białorusinów”? Mazury nie przypominają tych sprzed pandemii i wojny na Ukrainie
Marina - zdjęcie poglądowe / fot. pixabay.com

W Krainie Wielkich Jezior żeglarze raczej nie operują nazwami miast. Zamiast tego chętniej korzystają z nazw konkretnych marin, czyli turystycznych przystani dla żaglówek i kabinowych łodzi motorowych. I tak – to, co na mapie Polski widzimy jako Giżycko, w planach żeglarza czy motorowodniaka zamienia się w Strandę, COS, Piekną Górę, Orlen czy Ekomarinę (Ekomarin jest kilka, ale najczęściej ta w Giżycku właśnie tytułowana jest tą nazwą – przede wszystkim ze względu na ładne położenie, imponującą wielkość i nie mniej imponujące ceny). Podobnie rzecz ma się w Mikołajakach (gdzie też jest stacja Orlenu dla wodniaków, ale znajduje się w Wiosce Żeglarskiej, więc nie figuruje jako odrębne miejsce do cumowania), na trasie wodniacy rzadziej zatrzymują się w konkretnych miejscowościach, a częściej przy przystaniach – tylko w niewielkim Rydzewie są dwie obok siebie: Tło dla Mew i po prostu rydzewska Marina. Są również mariny istniejące z dala od jakichkolwiek miejscowości, gdzie właściciel ma pełną dowolność w nazewnictwie i tak naprawdę im większą dysponuje inwencją, tym bardziej obiecująco wygląda ewentualny nocleg lub schronienie przed burzą.

Od wielu lat doskonale działa system wczesnego ostrzegania przed burzami – rozmieszczone wzdłuż mazurskich jezior niewidoczne w słonecznym świetle latarnie błyskają pomarańczowym światłem. Jeżeli błyskają czterdzieści razy na minutę, oznacza to, że szanse na groźną burzę są co najmniej duże. Dziewięćdziesiąt razy na minutę to ostrzeżenie przed sztormem, który może wygrać nawet z najbardziej doświadczonymi mistrzami żagla – to moment, w którym wszyscy rozsądni uciekają do brzegów.

Rozmieszczenie systemu latarń ostrzegających przed burzami to echo białego szkwału na Mazurach, który w 2007 roku doprowadził do zatopienia piętnastu jachtów, przewrócenia sześćdziesięciu jednostek oraz śmierci dwunastu osób, w tym dzieci.
Po tamtej katastrofie trudno jest znaleźć odważnych, którzy zmierzą się z białym szkwałem – dzięki systemowi – nawet jeżeli przegapili prognozę pogody czy informacje o nadchodzących burzach w żeglarskich rozmowach w przystaniach – mogą w odpowiednim momencie uniknąć tragedii.

Wielojęzyczne Mazury

Stranda to jedna z giżyckich marin, która w powszechnym mniemaniu uchodzi za drogą. Niesłusznie, bo przy swoim wysokim standardzie jest jedną z tańszych. Co innego restauracja – na tę stać tylko bogatych warszawiaków albo obcokrajowców. Liczne rodziny (to kolejna zmiana – jeszcze kilka lat temu rodzin z dziećmi na Mazurach widziało się dużo mniej) wybierają gotowanie na łodziach, więc każdego wieczora nad portem unoszą się zapachy, bezspornie naganiając klientów restauracji!

Stranda jest wielojęzyczna – (choć w tej marinie coraz rzadziej – o czym za chwilę), którymi mówią pracownicy firm obsługujących wodniackie wakacje.

Dla Niemców Wielkie Jeziora Mazurskie mają dość szczególne znaczenie – dla skrajnie prawicowych mediów to wciąż Prusy Wschodnie. Wprawdzie minęły już czasy, kiedy potomkowie żołnierzy Wermachtu, SS czy gospodarzy, którzy w czasie II wojny światowej z Polaków uczynili sobie niewolników do przymusowej pracy na roli, jednak sentyment wciąż wydaje się silny.

Tym bardziej razi, kiedy 1 sierpnia do jednej z kei przybija wielka kabinowa motorówka z flagą… Wolnego Miasta Gdańska. Rodzinna załoga jest jak najbardziej niemiecka, choć z żeglarzami z tej samej kei witają się po angielsku. Niewielka banderka nie powiewa, choć wiatr jest silny, jest jakaś pogięta, choć to, co przedstawia, moje dzieci poznają natychmiast. Wieczorem robimy szybki plan – kto znajduje kamery obserwujące keje, kto pójdzie po tę flagę, kto ją zdejmie i – w końcu – co z nią zrobimy, kiedy już w nocy zdejmiemy ją z motorówki. Plany są ambitne, jednak dzieci po całym dniu żeglarskich emocji zasypiają, ja zaś decyduję się na poważną rozmowę z wodniakami z Niemiec, kiedy tylko obudzi nas słońce. Przed snem kartkuję „Na tropach Smętka” Melchiora Wańkowicza, książkę równie popularną w dwudziestoleciu międzywojennym co „Winnetou” Karola Maya. Wańkowicz opisuje w niej swoją wyprawę kajakiem (z żaglem) po Warmii i Mazurach w poszukiwaniu śladów polskości i przedstawia na jej kartach niemiecką politykę – dyktowaną mrocznymi podszeptami Smętka, złego ducha Krainy Wielkich Jezior – która wówczas sprowadzała się do zabicia polskości i jakiejkolwiek po niej śladów.

Skuteczne kampanie

Rzeczywiście, rano przytrafia się okazja – nasze łodzie cumują naprzeciwko siebie i w momencie, gdy w tym samym czasie schodzimy na tę samą keję, podchodzę do faceta w średnim wieku z siwą brodą uplecioną w piracki warkocz. Po krótkim powitaniu i uściśnięciu ręki przechodzę do rzeczy.

– Wiesz, co to jest za flaga? – pytam, choć jak mi się wydaje, znam już na nią odpowiedź.

– Tak, wiem. – Niemiec nie spuszcza wzroku (choć bardzo na to liczyłem!). – Ale to nie nasza, tylko armatora, gdańskiej firmy czarterującej wielkie motorówki na Mazurach. Wiem, co to za flaga, niestety nie mogliśmy jej zdjąć, bo jest na stałe. Ale żeby nią nie razić, przewiązaliśmy ją wpół w taki sposób, żeby się nie rozwijała. Ot i wszystko. Wiem, co może dla was znaczyć, i dlatego staramy się nią nie epatować. Ale to armatora, nie nasza – powiedział.

Odpowiedź Niemca mnie zaskakuje. Nie tylko dlatego, że wie, jaka flaga znajduje się nad wejściem do jego kabiny. Jest mu z nią autentycznie niewygodnie i niezręcznie. Nie cieszy się, że zadałem pytanie, choć – jak przyznaje w rozmowie – lżej mu, że otwarcie o tym z nim rozmawiam. – Wojtek – przedstawiam się, bo imponuje mi otwartość, z jaką ze mną rozmawia. – Hoosa. – Słyszę w odpowiedzi. Imię nie brzmi zbyt niemiecko, więc kiedy próbuję je zapamiętać i skojarzyć z Niemcami wyjaśnia z uśmiechem, że jest Niemcem, ale w trzecim pokoleniu. Z dziadka i ojca owszem, ale rodzina matki pochodziła z Bliskiego Wschodu. Jego żona – pokazuje mi krótkowłosą niemłodą blondynkę (co do której pochodzenia nie można mieć wątpliwości) – jest rodowitą Niemką, ale do Polaków czuje taki sam jak on szacunek. I tak samo, a może nawet i bardziej, uwiera ją zagięta flaga Wolnego Miasta Gdańska.

Nie pamięta nazwy trójmiejskiego armatora motorówki, a umowę ma schowaną pod pokładem, więc macham ręką na to, czyj to był pomysł. Znam jednego polskiego polityka i jego zwolenników, którzy głośno i wyraźnie nawoływali do powrotu do idei Wolnego Miasta Gdańska. Jeszcze w 2019 roku Donald Tusk na Twitterze pisał: „W wolnym mieście Gdańsku, gdzie korona w herbie jest, mamy swą drużynę, która zwie się BKS!”

Hoosa i jego dzieci historię stosunków Niemców do Polaków znają z niedawnych polskich kampanii informacyjnych w Niemczech. Wiedzą, że obozy koncentracyjne nigdy nie były polskie, wiedzą, jak wielką Berlin wyrządził nam krzywdę. Warmia i Mazury nie są dla nich Prusami Wschodnimi.

– Tu jest pięknie – przyznaje. – I ciepło. Wiesz, wczoraj cały dzień padało, a wciąż jest ciepło. Podoba nam się tu, ta kraina ma dobrego gospodarza.

Białoruski lęk

Dworzec PKP w Giżycku nie ma peronu. Żadnego peronu, choć jeszcze rok temu na tutejsze perony wylewały się tłumy ludzi. Tym razem koleje remontują dworzec i torowisko, co drażni nie tylko turystów (skazanych na transport zastępczy, czyli autobusy), ale również autochtonów, bo przecież dla nich sezon to zwykle złote żniwa. W odblaskowych kamizelkach po torowisku krzątają się robotnicy – większość z nich mówi po ukraińsku lub białorusku. Oba języki z perspektywy wschodniej Polski są podobne, ale doskonale rozróżnialne. Podobnie jak imiona – „Zmicier” to ukraiński „Dimitro” i czyta się go dokładnie tak, jak się pisze. Głośno wymówione brzmi zupełnie inaczej niż Dymitr i podobno świadczy o podobieństwie między językiem polskim i białoruskim – tak mi tłumaczył znajomy językoznawca.

Z Białorusi jest niespełna 30-letni Oleh, kelner, który obsługuje mnie w jednej z giżyckich restauracji. Jest nie tylko kelnerem, ale również menedżerem – zarządza niemal dziesięcioosobowym zespołem, głównie kelnerek. Nie miał problemów z dostaniem tu pracy ani pozwolenia na nią. Mieszka w Polsce od kilku lat i w sezonie zawsze pracuje nad jeziorem. Państwo Polskie ma do niego zaufanie, podobnie jak do dwóch kelnerek – też Białorusinek – które mi pokazuje. To Wiweja i Maira – kolejne imiona, które świadczą o ich nieukraińskim – pomimo śpiewnego wschodniego akcentu – pochodzeniu. Martwią się, obecną sytuacją. – Żyjemy w cieniu wojen, tej Rosji na Ukrainie i tej możliwej na Białorusi z NATO – podsumowuje Oleh.

Wagnerowcy pod polską granicą, coraz silniejsza obsada polskich jednostek wojskowych – skończy się odmową przy wniosku o pozwolenie na pracę. Nie czuje, żeby odbierał pracę Polakom, swoim rówieśnikom.

– Wiesz, czemu nas ze Wschodu tu tylu pracuje? Bo Polacy nie chcą takich prac. – Wzrusza ramionami. – A może po prostu bardziej się staramy, bo nie jesteśmy u siebie. A na pewno jesteśmy tańsi, co ma znaczenie dla właścicieli tutejszych biznesów – dodaje.

Właściciele – jak najbardziej polscy – mazurskich biznesów robią zaś, co mogą, żeby odpracować straty z czasu dwóch sezonów w cieniu pandemii i kolejnego związanego z lękiem przed wakacjami we wschodniej Polsce po ataku Rosji na Ukrainę. W ciągu kilku tygodni nad Wielkimi Jeziorami pojawił się tłum Ukraińców – głównie kobiet z dziećmi, które szukały (i dostały ją!) pomocy. Tyle że były również wyrzutem sumienia dla turystów. A kto chce z pompą i hucznie spędzać wakacje, wiedząc, że obsługująca go kelnerka być może straciła kilka dni wcześniej połowę rodziny w rosyjskim ostrzale?

Popularnością cieszą się za to knajpki z ukraińską i białoruską kuchnią. Jedną, wcale niemałą, znajduję w Rydzewie, przy wjeździe do wioski. Z daleka kusi ukraińskimi, białoruskimi i gruzińskimi flagami. W menu obowiązkowo potrawy znane ze wschodniej kuchni, choć w żadnej z nich nie ma słowa „rosyjski”. Są więc pierogi ukraińskie, gruzińska ucha i białoruska solanka. Obsługa zapytana po rosyjsku niechętnie odpowiada, obowiązkowo w swoich językach – po ukraińsku i białorusku.

Ceny na Mazurach odczuwalnie wzrosły. Hasło: „Wyborne smaki w lekkostrawnej cenie” przemawia dzisiaj nie tylko do ciułaczy, którzy raz w roku pozwolą sobie na krótkie mazurskie wakacje, ale także do zamożnych. W końcu nawet właściciela grubego portfela smażony w przybrzeżnej smażalni w Pięknej Górze niewielki sandacz za grubo ponad 100 złotych boli, kiedy zda sobie sprawę, że w skali 10 dni na takie posiłki wydałby niemal dwa tysiące złotych. A to tylko jeden posiłek i wcale nie w restauracji. Sądząc po tłumach w mazurskich przystaniach, turyści są w stanie to znieść – dla piękna polskich Mazur.

Tekst pochodzi z 32 (1802) numeru „Tygodnika Solidarność”.



 

Polecane
Emerytury
Stażowe