[Tylko u nas] Aleksandra Jakubiak OV: Pas ziemi pomiędzy armiami
Wbrew pozorom polska niepodległość i św. Marcin mają ze sobą więcej wspólnego niż można by przypuszczać.
Co roku, linie kalendarza polskich świąt narodowych i kalendarza liturgicznego Kościoła katolickiego przecinają się 11 listopada, czyli w rocznicę odzyskania przed Polskę niepodległości i jednocześnie wspomnienie liturgiczne jednego z najbardziej znanych świętych starożytności, św. Marcina z Tours. Św. Marcin kojarzy się zatem jako, w pewnym sensie, patron tego dnia rocznicowego. W tym roku uderzyło mnie to ze szczególną siłą, przypomniał mi się bowiem jeden moment życia świętego, który wydaje się zadziwiająco podobny do historii naszego kraju, gdy jego mieszkańcy zachowują ufność wobec Boga. Ale zacznijmy od początku…
Marcin z Tours
Marcin urodził się na terenie dzisiejszych Węgier, w rodzinie pogańskiej. Było to na początku IV wieku, jednak historycy spierają się co do dokładnej daty. Ważne, by powiedzieć, że było to po edykcie mediolańskim, a więc za czasów Marcina Kościół nie był już prześladowany przez cesarstwo. Jego ojciec był trybunem rzymskiej armii i zapalonym wojakiem. Gdy Marcin - którego imię pochodzi nota bene od Marsa, rzymskiego boga wojny - był kilkuletnim chłopcem, jego rodzina przeprowadziła się na zachód i mieszkała na terenie obecnych Włoch, w pobliżu Mediolanu. Ojciec przewidział dla Marcina karierę wojskową i gdy syn w wieku kilkunastu lat próbował unikać poboru, ojciec miał mu „pomóc” w zgłoszeniu się do armii. W trakcie służby wojskowej nasz bohater miał zostać katechumenem a jednym z najbardziej znanych wydarzeń jego życia było podzielenie się płaszczem z żebrakiem, Marcin miał go przeciąć na pół. Nie był to zresztą jedyny raz, gdy oddawał biednym ubranie.
Jako chrześcijanin wystąpił z armii, ponieważ w owym czasie uznawano w Kościele, że uczniowi Chrystusa nie przystoi zajęcie polegające na przelewaniu krwi. Po kilku latach od chrztu został mnichem pustelnikiem, z czasem zgromadziły się wokół niego całe rzesze naśladujących go chrześcijan. Pierwszy z klasztorów założył w Liguge.
Gdy jego sława cudotwórcy rozeszła się po Galii, mieszkańcy Tours, za pomocą podstępu z chorą rzekomo żoną jednego z mieszkańców Tours, zwabili go do miasta i obrali biskupem, którym pozostał aż do śmierci, czyli ponad dwadzieścia lat. W trakcie swojej posługi dużo podróżował, nie mieszkał przy katedrze, ale w klasztorze nieopodal Tours. Zawzięcie walczył w pogaństwem i herezjami, zwłaszcza arianizmem, ale z równym zapamiętaniem bronił heretyków przed karą śmierci. Jest uznanym za pierwszego wielkiego świętego, który nie umarł śmiercią męczeńską. Odszedł do Pana w 397 roku, wracając do Tours z podróży. Jego pogrzeb odbył się po przewiezieniu ciała do miasta, właśnie 11 listopada.
Oczekiwanie przed bitwą
Był to bardzo okrojony życiorys świętego, chciałabym się jednak skupić na pewnym wydarzeniu z jego życia. Otóż, gdy plemiona germańskie poczęły plądrować Galię, armia rzymska ruszyła na odsiecz. W przeddzień bitwy żołnierze dostać mieli podwójny żołd, ale Marcin poprosił, by zamiast niego mógł otrzymać zwolnienie ze służby, nie chciał już bowiem rozlewać krwi. Naraził się tym na ogromny gniew cesarza. Różne źródła podają odmienne informacje, według niektórych za karę Marcin miał walczyć w pierwszej linii bez posiadania broni, inne z kolei mówią, że święty sam odmówił wzięcia oręża, miał mieć ze sobą tylko krzyż.
To musiała być najdłuższa noc w jego życiu. Na pasie ziemi pomiędzy dwoma armiami siedział bezbronny i czekał na świt. Było wiadomo, że nawet jeśli Germanie nie rozniosą go na toporach, to zostanie stratowany przez walczących. Do dyspozycji miał tylko modlitwę i zaufanie. Pozostał wierny. Rankiem okazało się, że Germanie wyprawili do Rzymian poselstwo, w którym poinformowali, że się poddają. Do bitwy nie doszło. Po powrocie do domu Marcin uzyskał zwolnienie ze służby wojskowej.
Ziemia pomiędzy armiami
Ten pas ziemi, na którym siedział w nocy Marcin skojarzył mi się bardzo z Polską i jej dziewiętnasto- i dwudziestowiecznymi losami. Nie chodzi nawet o to, że kiedy nie będziemy wierni, to Bóg nas nie uratuje, to byłoby zbyt proste, by nie rzec prostackie, rozumienie działania Boga i świata. Bardziej chodzi mi o to, że rdzeniem wierności jest miłość, a w tej miłości tkwi nasza siła. Jak długo kochamy, tak długo jesteśmy sobą, bo w miłości Boga i bliźniego nasza, jako ludzi, natura.
Ten pas ziemi pomiędzy dwoma żywiołami morderczych imperiów i ten samotny żołnierz wyposażony „jedynie” w krzyż, to obraz wstrząsający. I nie chodzi o krzyż, jako znak jakichkolwiek przynależności do rzeczywistości ludzkich, ani o krzyż jako demonstrację czegokolwiek. Chodzi o krzyż, jako słabość, miłość, wiarę i spotkanie między sercem człowieka i sercem Boga. Krzyż jako ufność wobec Jego obietnicy życia, nie ta deklaratywna, tylko jako ta drobna sfera w głębi serca, na której zaczepić się może wątły promyk nadziei, kiedy wszystko wokół wydaje się śmiercią.
Na tym promyku zasadza się nasze zmartwychwstanie. Warto o tym nie zapominać, bo prawda i wdzięczność wyzwalają ze zgorzknienia i dają siłę do życia.
I jeszcze jedno, to oczekiwanie żołnierza, to postawa ducha, a nie bezczynność.