[ Felieton "TS"] Cezary Krysztopa: Miastowi na wsi
A jednocześnie wokół całe wsie wyludnione. Całe produkcyjne wioski, których ulicami chodziły, pamiętam przecież, krowy, stodoły pękały od siana i zboża, po podwórkach biegały kury, gęsi i kaczki, a na dachach gniazda miały bociany.
A dzisiaj? Schludne, czyste, puste i… martwe… Dzieci powyjeżdżały do Belgii i do Londynów, starsi poumierali, albo siedzą jeszcze nieliczni w oknach chat, jakby uparcie czekając na to, że się ta wielka smuta przecież kiedyś skończy.
Niestety prawdopodobnie się nie skończy. Wiele lat temu ktoś postanowił wykończyć tradycyjne polskie rolnictwo. Ktoś powie: bo było przestarzałe, a ja odpowiem: i właśnie to przestarzałe polskie rolnictwo produkowało artykuły spożywcze, które wypracowały wysoką polską markę żywności na świecie. A dziś to rolnictwo to w coraz większym stopniu rolnictwo przemysłowe ze wszystkimi jego wadami, doszlusowujące „jakością” do zachodnich niejadalnych „wzorców”. Może bardziej wydajne, może bardziej „biznesowe”, ale czy zdrowsze? Smaczniejsze?
Przez tyle lat w mojej rodzinnej miejscowości był najlepszy chleb na świecie. Okrągły, kiedyś 1,5 kilograma, potem 1,2, z grubą popękaną skórką, pachnący jak sama esencja życia. Długo świeży, a kiedy czerstwiał, był jeszcze smaczniejszy. Wyobrażacie sobie? Młodsi, którzy znają tylko jednodniowe rozsypujące się bułkopodobne „chleby”, na pewno nie. Pamiętam, jak suszyłem piętki na suchary. Takie były najlepsze.
A wędliny? Najlepsze były oczywiście te własnej roboty, ale i te w sklepie, siłą rzeczy, w końcu kupowali je ludzie, którzy rozumieli, jak powinno wyglądać mięso, były niezłe. A teraz? Przez ASF od lat nie wolno hodować świń, więc ludzie zapominają, jak je robić. A z powodu koronawirusa i spadku obrotów zamknięto ostatni sklep z porządnymi wędlinami. Te, które można dostać w okolicy, nie różnią się niczym od miastowych imitacji „wędlin” dla frajerów, którzy nie wiedzą, jak powinna wyglądać wędlina.
I na koniec. Puste miejsca po tych, którzy ze wsi wyjechali lub umarli, zajmuję miastowi letnicy. OK, każdemu wolno kupić ziemię, choć – przynajmniej teoretycznie – nie każdemu orną. Problem w tym, że razem z przekonaniem o cywilizacyjnej wyższości niektórzy przywieźli miastową „wrażliwość” i drą jadaczki na rolników, że „głośno” koszą zboże czy „śmierdząco” nawożą pola obornikiem. Ba, wzywają policję.
Wydaje się, że ostatecznie, nawet po tym, jak zniknie ostatnia żywność z półek dyskontów, „wrażliwi” miastowi nie zdążą się zorientować, skąd się tam wcześniej brała.