Sprawa Marii Kurowskiej, czy sprawa "Kamila z Onetu"?
Co musisz wiedzieć:
- Sprawa dotyczy ujawnionego przez Onet maila, który – według redakcji – pokazuje zabiegi Marii Kurowskiej o środki dla regionu; posłanka kwestionuje jego autentyczność.
- Sednem sporu jest ocena, czy opisane działania mieszczą się w normalnej pracy posła, czy mogą być interpretowane jako nadużycie wpływów.
- Publikacja rozpętała debatę o standardach medialnych i dostępie do korespondencji polityków, podnosząc pytania o granice dziennikarstwa śledczego i wpływ mediów na narracje polityczne.
Taki polityczny lobbing to norma w każdym kraju, o ile nie kończy się prywatnym zyskiem – a nikt nawet nie sugeruje, by posłanka miała „przytulić” choć złotówkę.
Rzekoma "afera" Kurowskiej
Cała konstrukcja oskarżeń sprowadza się więc do maila. Onet, w osobie Kamila Dziubki, publikuje screen i tzw. bebechy, Kurowska zaprzecza i teraz zamiast rozmawiać o meritum, opinia publiczna dyskutuje o jej wiarygodności. Poseł sama wpadła w klasyczną pułapkę i teraz udało się przesunąć akcent z pytania „czy w mailu jest coś złego?” na pytanie „czy ona na pewno go napisała?” A to właśnie w tej sprawie najmniej istotne. Bo jeśli mail jest autentyczny, nie ma w nim ani przestępstwa, ani choćby politycznej niestosowności.
Znacznie bardziej niepokojące jest, że ktoś taki jak Dziubka w ogóle ma do tych wiadomości dostęp. Mówimy o dziennikarzu, który ma długą historię udziału (być może tylko jako narzędzie, nie rozstrzygam tego) w kampaniach politycznego brudzenia lub wybielania przeciwników – od Brejzy po kolejne operacje będące lustrzanym odbiciem tego, co jego środowisko potępiało u innych. Standardy zmieniają się tu jak w kalejdoskopie: smsy Brejzy były „prywatne”, nawet gdy dotyczyły afery związanej z politycznymi instrukcjami hejtu, ale rzekomy mail Kurowskiej – w którym nie ma ani hejtu, ani korzyści własnych – jest już „dowodem” na korupcję polityczną.
"Kamil z Onetu"
„Kamil z Onetu” jest w tej całej sprawie postacią nieprzypadkową. Mówi się o nim, że jest człowiekiem związanym ze środowiskiem Romana Giertycha i Stanisława Gawłowskiego, którego (zresztą razem z Romanem Giertychem) przedstawiał jako ofiarę „pisowskiego reżimu”, a gdy ten został skazany za korupcję (sąd w nieprawomocnym jeszcze wyroku skazał senatora na pięć lat bezwzględnego więzienia oraz nałożył na polityka grzywnę w wysokości 180 tysięcy złotych) – Dziubka nie przeprosił.
Jaki jest cel?
To nie jest spór o jedną poseł. To test, jak łatwo dziś władza wraz ze swoimi mediami potrafią przykleić komuś narrację o „grupie przestępczej”, nawet jeśli jedyną winą jest zwykłe wykonywanie mandatu posła. A gdy opinia publiczna już łyknie haczyk, reszta staje się prosta: każdą decyzję poprzedniego obozu da się obrócić w podejrzenie. Wystarczy odpowiednio głośny nagłówek.
Sprawa Kurowskiej przypomina wcześniejszy atak na Zbigniewa Ziobrę, choć na mniejszą skalę, a zarzuty o „zorganizowaną grupę przestępczą” są de facto polityczną nagonką i elementem kampanii dezinformacyjnej oraz ustawienia opinii publicznej tak, by każdą decyzję poprzedniej władzy dobrą dla obywateli zamienić w ich oczach jako… dowód korupcji. To zresztą – jak sobie przypomnimy jazdę wokół „kupowania głosów programem 500 plus” – stara praktyka, teraz podniesiona do poziomu absurdu.
Obraz czasów
Demokracji szkodzi nie to, że politycy walczą o środki dla regionów. Demokracji szkodzi to, że coraz częściej nie o fakty chodzi – tylko o to, kto jest „silniejszy”, kto narzuci narrację. W tym sensie sprawa Kurowskiej to nie incydent, a obraz czasów, w których żyjemy.




