Rafał Woś: Liczby roku 2023

Oczywiście, że nie wszystko, co się w życiu liczy, da się policzyć. Ale niektóre rzeczy – owszem – policzyć można. A nawet warto. Jak będą wyglądały te najważniejsze wskaźniki ekonomiczne nadchodzących dwunastu miesięcy? Subiektywny przegląd Rafała Wosia z autorskimi prognozami na rok 2023. Wytnijcie, zachowajcie i sprawdzimy za rok.
 Rafał Woś: Liczby roku 2023
/ fot. M. Żegliński

Wzrost? Recesji nie będzie. Nawet technicznej

Polska gospodarka – jak każda inna na świecie – składa się z codziennej pracy i aktywności milionów podmiotów: firm, korporacji, pojedynczych jednostek oraz instytucji państwa. Wszyscy jesteśmy trochę jak Pan Jourdain z Moliera. Tego, co mówił prozą, nawet o tym nie wiedząc. My też każdego dnia tworzymy produkt krajowy brutto (PKB). Czynimy to, zazwyczaj nawet się nad tym nie zastanawiając. Aktywnie: robiąc zakupy w realu czy internecie. Albo pasywnie: wykonując pracę, którą potem kupi od nas pracodawca albo kontrahent. Oczywiście nie wszystko wlicza się do PKB – nie znajdziemy tam wielu społecznie potrzebnych i moralnie uzasadnionych aktywności, jak choćby opieki nad (własnymi) dziećmi czy schorowanymi rodzicami. I dlatego nie jest to miara idealna – co przyznawał nawet twórca tej ekonomicznej kategorii, późniejszy noblista Simon Kuznets. Dlatego PKB nie wolno traktować jak złotego cielca i tańczyć przed nim, bezmyślnie bijąc pokłony. Ta miara powinna nam służyć do określania tendencji. Kierunku, w którym zmierzamy. Myślmy więc kierunkowo: coroczną zmianę PKB określa się jako „wzrost gospodarczy”. Jak rośnie, to znaczy, że kraj i jego mieszkańcy wyprodukowali więcej niż poprzednio. Co może oznaczać, że rok był „lepszy”. I odwrotnie. Spowolnienie gospodarcze polega na tym, że gospodarka hamuje. A gdy mamy recesję, to nawet się zmniejsza. Ze statystycznego punktu widzenia ta ostatnia zaczyna się, gdy PKB maleje (rok do roku) przez ponad dwa kolejne kwartały. To jest tzw. recesja techniczna. Jeśli gospodarka nie nadgoni przez pozostałe części roku, mamy recesję prawdziwą. W ekonomii to powód do niepokoju, bo w nawykłym do ciągłej ekspansji kapitalizmie spowolnienie sprawia, że zaczyna być nerwowo. Trudniej o prolongatę pożyczki biznesowej na dobrych warunkach, miejsce pracy staje się mniej pewne, a widoki na podwyżkę słabną.

A jak będzie ze wzrostem w Polsce roku 2023? OECD szacuje, że wyniesie on 0,9 proc. Polski rząd uważa, że PKB urośnie o trochę więcej niż 1 proc. Narodowy Bank Polski jest najbardziej ostrożny i w swojej listopadowej projekcji założył wzrost na poziomie 0,7 proc. Pesymiści powiedzą, że to dramat. Biorąc pod uwagę notowany przez polską gospodarkę w ostatnich latach wzrost 5,7 proc. (2021) i 4,6 proc. (2022), jest słabo. Ale trzeba pamiętać, że tamte lata przyszły po pierwszej od roku 1990 poważnej recesji związanej z pandemią koronawirusa (w 2020 polskie PKB zmniejszyło się o 2,5 proc.). A ponieważ porównujemy się zawsze z poprzednim rokiem, to łatwiej się rośnie po dużym spadku. Takie prawa matematyki. Warto jednak wziąć pod uwagę otoczenie gospodarcze. Zwłaszcza patrząc na sąsiadów. Za naszą wschodnią granicą trwa wojna (ukraińskie PKB spadnie w 2022 r. nawet o jedną trzecią, dalej trudno wieszczyć, bo zbyt wiele jest tu niewiadomych). A inni? Wielka niemiecka gospodarka ma w 2023 r. zaliczyć prawdziwą recesję (spadek o 0,3-0,7 proc.). Czesi się o nią otrą mocno (-0,1 proc.). A ich bracia Słowacy trochę słabiej (0,5 proc. wzrostu). Na tym tle może więc jednak ten nasz 1 proc. wzrostu to jednak nie jest aż tak źle?

Mój typ: 1,2 proc. wzrostu gospodarczego w roku 2023.

Inflacja? Zwolni, choć nie zniknie.

W roku 2021 inflacja zaliczyła spektakularny come back. W roku 2022 była na ustach wszystkich. A jak będzie w 2023? Znów, jak ze szklanką do połowy pustą lub pełną – w zależności od subiektywnego nastawienia obserwatora. Jeśli ktoś uważa, że dynamika cen powinna prędko wrócić do poziomu 2-3 proc. (czyli tam, gdzie się przez lata znajdowała), to nic z tego. To się nie wydarzy. Zresztą nie mogłoby się wydarzyć. Owszem, pod koniec 2022 roku faktycznie zaczęły się spadki cen surowców na światowych rynkach. Jednak wciąż jesteśmy po dwóch latach niesamowitego boomu cen ropy, gazu, nawozów czy metali rzadkich. Odrabianie takich szoków trwa latami – zwłaszcza że końcowy konsument (czyli ja czy wy) nie kupuje surowców w hurtowni – dwa gazowce LPG i cztery kontenery niklu poproszę. Nie, to nie tak działa. My płacimy za nie w cenach towaru albo usługi, do których wytworzenia dany surowiec został użyty. Ale to wszystko nie dzieje się w czasie rzeczywistym, lecz z dużym – zwykle kilkunastomiesięcznym – opóźnieniem. Do tego wojna Rosji z Ukrainą doprowadziła do konieczności przebudowania wielu globalnych łańcuchów dostaw. I tak na przykład gaz nie będzie (przynajmniej na razie) płynął do Niemiec rurociągami na dnie Bałtyku. A ropa nie popłynie w tankowcach po jego wodach do portów w Hamburgu albo Rotterdamie. Trzeba te surowce ściągnąć z innych miejsc. A to wymaga wytyczenia nowych połączeń, koordynacji na nowych szlakach handlowych czy wreszcie wyższych kosztów ubezpieczenia frachtu. To wszystko kosztuje. Za to płaci się czasem i pieniędzmi. I to też powód, dla którego wyższa inflacja zostanie z nami na dłużej.

Z drugiej jednak strony wyhamowanie wzrostu cen już widać. W listopadzie inflacja przestała rosnąć po raz pierwszy od początku roku. Ta dynamika powinna być jeszcze bardziej widoczna wraz z nastaniem wiosny. W efekcie inflacja za cały rok 2023 ma wynieść (według różnych prognoz) od 10 do 13 proc. To ciągle jest więcej, niż być powinno. Osobiście przychylam się do tych ekonomistów, którzy mówią, że inflacja powinna po dekadach tłamszenia trochę nadgonić – w tym sensie zdrowa inflacja to nie 2-3 proc., tylko raczej 5-7 proc. Oczywiście nie po to, by rosły ceny. Tylko raczej po to, by dać w gospodarce przestrzeń na wzrost płac. Bo w ekonomii jest tak, że zwalczanie inflacji odbywa się zazwyczaj właśnie metodą mordowania wzrostu gospodarczego (poprzez podwyżki stóp procentowych). A tu płace, erozja praw pracowniczych i wzrost bezrobocia bywa zazwyczaj „efektem ubocznym” takiej antyinflacyjnej „końskiej kuracji”.

Mój typ: 10,9 proc. inflacji w roku 2023.

Bezrobocie? Wzrośnie (niestety).

Jest taki stary kawałek Boba Segera pt. „Rock&Roll never forgets”. No cóż, może i „rock nie zapomina”. Ale opinia publiczna zapomina szybko. Tak właśnie stało się z bezrobociem. Jeszcze nie tak dawno temu wydawało się ono ekonomiczną plagą numer jeden, z którą nie mogliśmy sobie w Polsce poradzić przez dobre dwie i pół dekady. Od paru lat mamy nad Wisłą sytuację w zasadzie pełnego zatrudnienia. Ekonomiści mówią o pełnym zatrudnieniu wówczas, gdy wszyscy – lub prawie wszyscy – którzy chcą pracować, mają możliwość pracowania. Bo gdzieś znajdzie się dla nich miejsce. Dla pracowników to sytuacja bardzo dobra, bo nie da się ich już tak łatwo szachować możliwością zastąpienia tańszym i bardziej dyspozycyjnym pracownikiem zrekrutowanym z „rezerwowej armii bezrobotnych”. W tym sensie pełne zatrudnienie to w kapitalizmie jedyny moment, gdy pracownik może się upomnieć o swoje prawa. O lepsze warunki pracy, wyższe płace albo negocjując zmniejszenie wyzysku lub nadmiernego obciążenia zawodowymi obowiązkami. Pełne zatrudnienie to również objaw zdrowych fundamentów całej gospodarki. Niskie bezrobocie oznacza bowiem, że system ekonomiczny działa w sposób optymalny, a większość sił wytwórczych jest stale zaangażowana w proces wytwórczości oraz aktywne życie gospodarcze. Niskie bezrobocie to także oszczędności dla państwa, które nie musi angażować środków na pomoc dla ludzi pracy pozbawionych. A do tego ma jeszcze wyższe wpływy podatkowe ze strony pracujących i zarabiających.

Niestety – kapitalizm ma to do siebie, że nie znosi niskiego bezrobocia. Pracodawcy stale dążąc do maksymalizacji swoich zysków, starają się na pracownikach oszczędzać. Czasem ich pęd do oszczędności jest zdrowy i prowadzi do postępu technologicznego oraz automatyzacji produkcji. Często jednak lobby kapitału próbuje dróg na skróty. Na przykład dążąc do szerszego otwierania granic dla taniego i dyspozycyjnego pracownika migranta. Zazwyczaj odbywa się to w ramach opowieści o „braku rąk do pracy”. Gdy jednak dochodzi do wahnięcia koniunktury, migrant zazwyczaj zostają na rynku pracy i zaczynają zasilać tzw. rezerwową armię bezrobotnych. Przy ich pomocy pracodawcy wracają do preferowanej praktyki szachowania pracowników zastąpieniem ich przez „tańszych i bardziej dyspozycyjnych”. I tak to się kręci.

Oczywiście w Polsce roku 2022 doszedł do tego wszystkiego jeszcze jeden czynnik. To znaczy pojawienia się kilku milionów uchodźców wojennych z Ukrainy. Otwarcie dla nich granic polskiego państwa było decyzją politycznie i moralnie uzasadnioną. W kontekście putinowskiej agresji podnoszenie argumentów czysto ekonomicznych byłoby bez wątpienia błędem. Nie zmienia to jednak faktu, że ekonomiczne efekty pojawiania się na rynku na stałe dodatkowego miliona plus par rąk do pracy będą odczuwalne. Zwłaszcza gdy gospodarka zwolni, a bezrobocie zacznie się – niestety – zwiększać. Plus jeszcze jeden element tej układanki. Co się stanie, gdy zakończy się wojna na Wschodzie, a do znajdujących się w Polsce ukraińskich uchodźczyń (z dziećmi) będą chcieli dołączyć mężczyźni? To także trzeba brać pod uwagę.

Mój typ: wzrost bezrobocia.

Zadłużenie? Nie bójcie się go!

Z tzw. zadłużeniem publicznym jest w ekonomii podobny problem, jak z inflacją. Królująca (nie tylko u nas) przez lata ekonomia liberalna każe się go lękać i za wszelką cenę zwalczać. Wśród ekonomistów są jednak i tacy (i ja się z nimi zgadzam), którzy dowodzą, że obsesyjne zwalczanie długu publicznego prowadzi zazwyczaj do doskonałych kuracji. Tak doskonałych, że po drodze następuje śmierć pacjenta, którego chciało się uleczyć. Dlatego do zadłużenia trzeba podchodzić z rozwagą. Pamiętając, że dług jest jak nóż. Można sobie i innym zrobić przy jego pomocy wiele szkody. Ale bez noża nie posmarujemy chleba smacznym masełkiem. Ani – jak mawiała znajoma ekonomistka – nie odetniemy wisielcowi sznura u szyi i będziemy musieli patrzeć, jak biedak kona w mękach. Zgodnie z taką wykładnią staram się patrzeć na dług bardziej jako na szansę niż na zagrożenie. Bo dług zaciągany przez państwo może nam bardzo pomóc – przetrwać kryzys albo dokonać koniecznych inwestycji publicznych (infrastruktura, energetyka) albo społecznych (walka z bezrobociem).

A skoro już mowa o uniknięciu kryzysu poprzez mechanizm zadłużeniowy, to właśnie wydarzyło się w Polsce (i w całym zachodnim świecie) w czasie kryzysu COVID-19. To wówczas państwa zdecydowały się na zwiększenie zadłużenia, byle tylko uniknąć dużej recesji wywołanej forsownymi lockdownami. W efekcie polski dług publiczny urósł. Licząc według unijnej metodologii (a więc tej zawierającej tzw. dług ukryty), z 46 proc. w roku 2019 do 57 proc. w roku 2020. Ekonomiści liberalni uderzyli w swoje ulubione tony, strasząc rychłą niewypłacalnością Polski. Nic takiego się oczywiście nie stało. Najnowsze dane pokazują, że dług publiczny (szacowany według tej samej miary) wyniósł 50 proc. PKB w trzecim kwartale 2022 r. Co nie było nawet efektem jakichś szczególnych rządowych oszczędności – bo te mogłyby przynieść więcej szkód niż pożytku – tylko rodzajem skutku ubocznego wysokiej inflacji połączonej z wysokim wzrostem nominalnego PKB. W tych warunkach dług spłacił się trochę sam. To dobry przykład, że zadłużenia publicznego nie wolno przeceniać. A już na pewno nie należy uzależniać od niego koniecznej aktywności państwa na różnych polach, od wspomnianych rozwiązań antykryzysowych po konieczne inwestycje. Że jedno i drugie można i należy płacić długiem publicznym. Warto to robić, jeśli nagrodą będzie większy dobrobyt i bezpieczeństwo kraju. To ważne także w kontekście wydatków obronnych, które w roku 2023 nas przecież nie ominą.

Mój typ: zadłużenie wzrośnie, ale to dobrze.


 

POLECANE
Parafianie stanęli w obronie proboszcza. Przyjechało pięć radiowozów z ostatniej chwili
Parafianie stanęli w obronie proboszcza. Przyjechało pięć radiowozów

Jak donosi lokalny gorzowski serwis gorzowianin.com, na cmentarzu komunalnym przy ul. Żwirowej w Gorzowie doszło do awantury pomiędzy policją, która zatrzymała księdza do kontroli, a żałobnikami, którzy po pogrzebie zmierzali na stypę. 

Powrót do tej polityki będzie dla Polski katastrofą tylko u nas
Powrót do tej polityki będzie dla Polski katastrofą

Co łączy spotkanie liderów czterech zachodnich państw w 2024 roku z rozmowami w Mińsku ws. Ukrainy w 2015 roku? To pokaz politycznej abdykacji Ameryki w Europie. Która zawsze prowadzi do nieszczęść dla naszej części kontynentu zwłaszcza. Ekskluzywne spotkanie Bidena z liderami Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii właśnie w Berlinie, bez udziału np. Polski, Włoch czy Ukrainy, to zapowiedź polityki, jaką prowadzić będzie w Europie Kamala Harris. Oczywiście jeśli wygra wybory prezydenckie.

Hennig-Kloska o spadku sprzedaży detalicznej. To dobrze dla klimatu z ostatniej chwili
Hennig-Kloska o spadku sprzedaży detalicznej. "To dobrze dla klimatu"

Katastrofalne dane ze sklepów o wynikach sprzedaży detalicznej we wrześniu zaskoczyły dzisiaj ekspertów w całej Polsce. Optymistycznie w sprawie wypowiedziała się jednak minister klimatu Paulina Hennig-Kloska, która stwierdziła, że spada sprzedaż produktów "takich, bez których czasami możemy się obyć", a poza tym, to "dobrze dla klimatu". 

Zbigniew Kuźmiuk: Trwają przygotowania do likwidacji „800 plus” z ostatniej chwili
Zbigniew Kuźmiuk: Trwają przygotowania do likwidacji „800 plus”

Rząd Tuska przesłał do Sejmu coroczne sprawozdanie z wykonywania ustawy o pomocy państwa w wychowywaniu dzieci za rok 2023, w którym znalazły się między innymi tezy, że program 800 plus „miał ograniczony wpływ na dzietność”, oraz że „program prawdopodobnie przyczynił się do niewielkiego wzrostu urodzeń w pierwszych latach po wprowadzeniu świadczenia”. 

Karambol na S7. Adwokat oskarżonego kierowcy zabiera głos z ostatniej chwili
Karambol na S7. Adwokat oskarżonego kierowcy zabiera głos

W rozmowie z Onetem obrońca kierowcy oskarżonego o spowodowanie katastrofy lądowej na S7 mecenas Marek Wasilewski zabrał głos ws. okoliczności wypadku i stanu swojego klienta.

RPO do premiera: To założenie jest pozbawione podstaw z ostatniej chwili
RPO do premiera: To założenie jest pozbawione podstaw

Pozbawione podstaw jest przyjmowanie założenia, iż osoby powołane na stanowiska sędziowskie od 2018 r. nie są sędziami, a wydawane przez nich orzeczenia są orzeczeniami nieistniejącymi - napisał Rzecznik Praw Obywatelskich Marcin Wiącek w stanowisku przesłanym do premiera Donalda Tuska.

Pan bredzi!. Reporter Telewizji Republika doprowadził Agnieszkę Holland do wściekłości z ostatniej chwili
"Pan bredzi!". Reporter Telewizji Republika doprowadził Agnieszkę Holland do wściekłości

We wtorek przed Kancelarią Premiera odbyła się manifestacja przeciwko polityce migracyjnej rządu. Obecna na niej była kontrowersyjna reżyser, Agnieszka Holland, twórca filmu "Zielona Granica", który szkalował polską Straż Graniczną i jej działania w obronie granic państwowych.

Polska zamyka rosyjski konsulat w Poznaniu. Jest komentarz Rosji z ostatniej chwili
Polska zamyka rosyjski konsulat w Poznaniu. Jest komentarz Rosji

Rzecznik rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa skomentowała podczas wtorkowej konferencji prasowej decyzję Polski o zamknięciu rosyjskiego konsulatu w Poznaniu.

Rodzice ks. Olszewskiego pod Prokuraturą Krajową. To nagranie łamie serce z ostatniej chwili
Rodzice ks. Olszewskiego pod Prokuraturą Krajową. To nagranie łamie serce

We wtorek pod Prokuraturą Krajową zjawili się rodzice przetrzymywanego od miesięcy w areszcie ks. Michała Olszewskiego.

Sikorski: Polska zamyka rosyjski konsulat w Poznaniu z ostatniej chwili
Sikorski: Polska zamyka rosyjski konsulat w Poznaniu

Szef MSZ Radosław Sikorski poinformował, że za ostatnimi próbami dywersji w Polsce i krajach sojuszniczych stoi Rosja, dlatego zdecydował o wycofaniu zgody na funkcjonowanie konsulatu Rosji w Poznaniu. Jego personel zostanie uznany za osoby niepożądane w Polsce.

REKLAMA

Rafał Woś: Liczby roku 2023

Oczywiście, że nie wszystko, co się w życiu liczy, da się policzyć. Ale niektóre rzeczy – owszem – policzyć można. A nawet warto. Jak będą wyglądały te najważniejsze wskaźniki ekonomiczne nadchodzących dwunastu miesięcy? Subiektywny przegląd Rafała Wosia z autorskimi prognozami na rok 2023. Wytnijcie, zachowajcie i sprawdzimy za rok.
 Rafał Woś: Liczby roku 2023
/ fot. M. Żegliński

Wzrost? Recesji nie będzie. Nawet technicznej

Polska gospodarka – jak każda inna na świecie – składa się z codziennej pracy i aktywności milionów podmiotów: firm, korporacji, pojedynczych jednostek oraz instytucji państwa. Wszyscy jesteśmy trochę jak Pan Jourdain z Moliera. Tego, co mówił prozą, nawet o tym nie wiedząc. My też każdego dnia tworzymy produkt krajowy brutto (PKB). Czynimy to, zazwyczaj nawet się nad tym nie zastanawiając. Aktywnie: robiąc zakupy w realu czy internecie. Albo pasywnie: wykonując pracę, którą potem kupi od nas pracodawca albo kontrahent. Oczywiście nie wszystko wlicza się do PKB – nie znajdziemy tam wielu społecznie potrzebnych i moralnie uzasadnionych aktywności, jak choćby opieki nad (własnymi) dziećmi czy schorowanymi rodzicami. I dlatego nie jest to miara idealna – co przyznawał nawet twórca tej ekonomicznej kategorii, późniejszy noblista Simon Kuznets. Dlatego PKB nie wolno traktować jak złotego cielca i tańczyć przed nim, bezmyślnie bijąc pokłony. Ta miara powinna nam służyć do określania tendencji. Kierunku, w którym zmierzamy. Myślmy więc kierunkowo: coroczną zmianę PKB określa się jako „wzrost gospodarczy”. Jak rośnie, to znaczy, że kraj i jego mieszkańcy wyprodukowali więcej niż poprzednio. Co może oznaczać, że rok był „lepszy”. I odwrotnie. Spowolnienie gospodarcze polega na tym, że gospodarka hamuje. A gdy mamy recesję, to nawet się zmniejsza. Ze statystycznego punktu widzenia ta ostatnia zaczyna się, gdy PKB maleje (rok do roku) przez ponad dwa kolejne kwartały. To jest tzw. recesja techniczna. Jeśli gospodarka nie nadgoni przez pozostałe części roku, mamy recesję prawdziwą. W ekonomii to powód do niepokoju, bo w nawykłym do ciągłej ekspansji kapitalizmie spowolnienie sprawia, że zaczyna być nerwowo. Trudniej o prolongatę pożyczki biznesowej na dobrych warunkach, miejsce pracy staje się mniej pewne, a widoki na podwyżkę słabną.

A jak będzie ze wzrostem w Polsce roku 2023? OECD szacuje, że wyniesie on 0,9 proc. Polski rząd uważa, że PKB urośnie o trochę więcej niż 1 proc. Narodowy Bank Polski jest najbardziej ostrożny i w swojej listopadowej projekcji założył wzrost na poziomie 0,7 proc. Pesymiści powiedzą, że to dramat. Biorąc pod uwagę notowany przez polską gospodarkę w ostatnich latach wzrost 5,7 proc. (2021) i 4,6 proc. (2022), jest słabo. Ale trzeba pamiętać, że tamte lata przyszły po pierwszej od roku 1990 poważnej recesji związanej z pandemią koronawirusa (w 2020 polskie PKB zmniejszyło się o 2,5 proc.). A ponieważ porównujemy się zawsze z poprzednim rokiem, to łatwiej się rośnie po dużym spadku. Takie prawa matematyki. Warto jednak wziąć pod uwagę otoczenie gospodarcze. Zwłaszcza patrząc na sąsiadów. Za naszą wschodnią granicą trwa wojna (ukraińskie PKB spadnie w 2022 r. nawet o jedną trzecią, dalej trudno wieszczyć, bo zbyt wiele jest tu niewiadomych). A inni? Wielka niemiecka gospodarka ma w 2023 r. zaliczyć prawdziwą recesję (spadek o 0,3-0,7 proc.). Czesi się o nią otrą mocno (-0,1 proc.). A ich bracia Słowacy trochę słabiej (0,5 proc. wzrostu). Na tym tle może więc jednak ten nasz 1 proc. wzrostu to jednak nie jest aż tak źle?

Mój typ: 1,2 proc. wzrostu gospodarczego w roku 2023.

Inflacja? Zwolni, choć nie zniknie.

W roku 2021 inflacja zaliczyła spektakularny come back. W roku 2022 była na ustach wszystkich. A jak będzie w 2023? Znów, jak ze szklanką do połowy pustą lub pełną – w zależności od subiektywnego nastawienia obserwatora. Jeśli ktoś uważa, że dynamika cen powinna prędko wrócić do poziomu 2-3 proc. (czyli tam, gdzie się przez lata znajdowała), to nic z tego. To się nie wydarzy. Zresztą nie mogłoby się wydarzyć. Owszem, pod koniec 2022 roku faktycznie zaczęły się spadki cen surowców na światowych rynkach. Jednak wciąż jesteśmy po dwóch latach niesamowitego boomu cen ropy, gazu, nawozów czy metali rzadkich. Odrabianie takich szoków trwa latami – zwłaszcza że końcowy konsument (czyli ja czy wy) nie kupuje surowców w hurtowni – dwa gazowce LPG i cztery kontenery niklu poproszę. Nie, to nie tak działa. My płacimy za nie w cenach towaru albo usługi, do których wytworzenia dany surowiec został użyty. Ale to wszystko nie dzieje się w czasie rzeczywistym, lecz z dużym – zwykle kilkunastomiesięcznym – opóźnieniem. Do tego wojna Rosji z Ukrainą doprowadziła do konieczności przebudowania wielu globalnych łańcuchów dostaw. I tak na przykład gaz nie będzie (przynajmniej na razie) płynął do Niemiec rurociągami na dnie Bałtyku. A ropa nie popłynie w tankowcach po jego wodach do portów w Hamburgu albo Rotterdamie. Trzeba te surowce ściągnąć z innych miejsc. A to wymaga wytyczenia nowych połączeń, koordynacji na nowych szlakach handlowych czy wreszcie wyższych kosztów ubezpieczenia frachtu. To wszystko kosztuje. Za to płaci się czasem i pieniędzmi. I to też powód, dla którego wyższa inflacja zostanie z nami na dłużej.

Z drugiej jednak strony wyhamowanie wzrostu cen już widać. W listopadzie inflacja przestała rosnąć po raz pierwszy od początku roku. Ta dynamika powinna być jeszcze bardziej widoczna wraz z nastaniem wiosny. W efekcie inflacja za cały rok 2023 ma wynieść (według różnych prognoz) od 10 do 13 proc. To ciągle jest więcej, niż być powinno. Osobiście przychylam się do tych ekonomistów, którzy mówią, że inflacja powinna po dekadach tłamszenia trochę nadgonić – w tym sensie zdrowa inflacja to nie 2-3 proc., tylko raczej 5-7 proc. Oczywiście nie po to, by rosły ceny. Tylko raczej po to, by dać w gospodarce przestrzeń na wzrost płac. Bo w ekonomii jest tak, że zwalczanie inflacji odbywa się zazwyczaj właśnie metodą mordowania wzrostu gospodarczego (poprzez podwyżki stóp procentowych). A tu płace, erozja praw pracowniczych i wzrost bezrobocia bywa zazwyczaj „efektem ubocznym” takiej antyinflacyjnej „końskiej kuracji”.

Mój typ: 10,9 proc. inflacji w roku 2023.

Bezrobocie? Wzrośnie (niestety).

Jest taki stary kawałek Boba Segera pt. „Rock&Roll never forgets”. No cóż, może i „rock nie zapomina”. Ale opinia publiczna zapomina szybko. Tak właśnie stało się z bezrobociem. Jeszcze nie tak dawno temu wydawało się ono ekonomiczną plagą numer jeden, z którą nie mogliśmy sobie w Polsce poradzić przez dobre dwie i pół dekady. Od paru lat mamy nad Wisłą sytuację w zasadzie pełnego zatrudnienia. Ekonomiści mówią o pełnym zatrudnieniu wówczas, gdy wszyscy – lub prawie wszyscy – którzy chcą pracować, mają możliwość pracowania. Bo gdzieś znajdzie się dla nich miejsce. Dla pracowników to sytuacja bardzo dobra, bo nie da się ich już tak łatwo szachować możliwością zastąpienia tańszym i bardziej dyspozycyjnym pracownikiem zrekrutowanym z „rezerwowej armii bezrobotnych”. W tym sensie pełne zatrudnienie to w kapitalizmie jedyny moment, gdy pracownik może się upomnieć o swoje prawa. O lepsze warunki pracy, wyższe płace albo negocjując zmniejszenie wyzysku lub nadmiernego obciążenia zawodowymi obowiązkami. Pełne zatrudnienie to również objaw zdrowych fundamentów całej gospodarki. Niskie bezrobocie oznacza bowiem, że system ekonomiczny działa w sposób optymalny, a większość sił wytwórczych jest stale zaangażowana w proces wytwórczości oraz aktywne życie gospodarcze. Niskie bezrobocie to także oszczędności dla państwa, które nie musi angażować środków na pomoc dla ludzi pracy pozbawionych. A do tego ma jeszcze wyższe wpływy podatkowe ze strony pracujących i zarabiających.

Niestety – kapitalizm ma to do siebie, że nie znosi niskiego bezrobocia. Pracodawcy stale dążąc do maksymalizacji swoich zysków, starają się na pracownikach oszczędzać. Czasem ich pęd do oszczędności jest zdrowy i prowadzi do postępu technologicznego oraz automatyzacji produkcji. Często jednak lobby kapitału próbuje dróg na skróty. Na przykład dążąc do szerszego otwierania granic dla taniego i dyspozycyjnego pracownika migranta. Zazwyczaj odbywa się to w ramach opowieści o „braku rąk do pracy”. Gdy jednak dochodzi do wahnięcia koniunktury, migrant zazwyczaj zostają na rynku pracy i zaczynają zasilać tzw. rezerwową armię bezrobotnych. Przy ich pomocy pracodawcy wracają do preferowanej praktyki szachowania pracowników zastąpieniem ich przez „tańszych i bardziej dyspozycyjnych”. I tak to się kręci.

Oczywiście w Polsce roku 2022 doszedł do tego wszystkiego jeszcze jeden czynnik. To znaczy pojawienia się kilku milionów uchodźców wojennych z Ukrainy. Otwarcie dla nich granic polskiego państwa było decyzją politycznie i moralnie uzasadnioną. W kontekście putinowskiej agresji podnoszenie argumentów czysto ekonomicznych byłoby bez wątpienia błędem. Nie zmienia to jednak faktu, że ekonomiczne efekty pojawiania się na rynku na stałe dodatkowego miliona plus par rąk do pracy będą odczuwalne. Zwłaszcza gdy gospodarka zwolni, a bezrobocie zacznie się – niestety – zwiększać. Plus jeszcze jeden element tej układanki. Co się stanie, gdy zakończy się wojna na Wschodzie, a do znajdujących się w Polsce ukraińskich uchodźczyń (z dziećmi) będą chcieli dołączyć mężczyźni? To także trzeba brać pod uwagę.

Mój typ: wzrost bezrobocia.

Zadłużenie? Nie bójcie się go!

Z tzw. zadłużeniem publicznym jest w ekonomii podobny problem, jak z inflacją. Królująca (nie tylko u nas) przez lata ekonomia liberalna każe się go lękać i za wszelką cenę zwalczać. Wśród ekonomistów są jednak i tacy (i ja się z nimi zgadzam), którzy dowodzą, że obsesyjne zwalczanie długu publicznego prowadzi zazwyczaj do doskonałych kuracji. Tak doskonałych, że po drodze następuje śmierć pacjenta, którego chciało się uleczyć. Dlatego do zadłużenia trzeba podchodzić z rozwagą. Pamiętając, że dług jest jak nóż. Można sobie i innym zrobić przy jego pomocy wiele szkody. Ale bez noża nie posmarujemy chleba smacznym masełkiem. Ani – jak mawiała znajoma ekonomistka – nie odetniemy wisielcowi sznura u szyi i będziemy musieli patrzeć, jak biedak kona w mękach. Zgodnie z taką wykładnią staram się patrzeć na dług bardziej jako na szansę niż na zagrożenie. Bo dług zaciągany przez państwo może nam bardzo pomóc – przetrwać kryzys albo dokonać koniecznych inwestycji publicznych (infrastruktura, energetyka) albo społecznych (walka z bezrobociem).

A skoro już mowa o uniknięciu kryzysu poprzez mechanizm zadłużeniowy, to właśnie wydarzyło się w Polsce (i w całym zachodnim świecie) w czasie kryzysu COVID-19. To wówczas państwa zdecydowały się na zwiększenie zadłużenia, byle tylko uniknąć dużej recesji wywołanej forsownymi lockdownami. W efekcie polski dług publiczny urósł. Licząc według unijnej metodologii (a więc tej zawierającej tzw. dług ukryty), z 46 proc. w roku 2019 do 57 proc. w roku 2020. Ekonomiści liberalni uderzyli w swoje ulubione tony, strasząc rychłą niewypłacalnością Polski. Nic takiego się oczywiście nie stało. Najnowsze dane pokazują, że dług publiczny (szacowany według tej samej miary) wyniósł 50 proc. PKB w trzecim kwartale 2022 r. Co nie było nawet efektem jakichś szczególnych rządowych oszczędności – bo te mogłyby przynieść więcej szkód niż pożytku – tylko rodzajem skutku ubocznego wysokiej inflacji połączonej z wysokim wzrostem nominalnego PKB. W tych warunkach dług spłacił się trochę sam. To dobry przykład, że zadłużenia publicznego nie wolno przeceniać. A już na pewno nie należy uzależniać od niego koniecznej aktywności państwa na różnych polach, od wspomnianych rozwiązań antykryzysowych po konieczne inwestycje. Że jedno i drugie można i należy płacić długiem publicznym. Warto to robić, jeśli nagrodą będzie większy dobrobyt i bezpieczeństwo kraju. To ważne także w kontekście wydatków obronnych, które w roku 2023 nas przecież nie ominą.

Mój typ: zadłużenie wzrośnie, ale to dobrze.



 

Polecane
Emerytury
Stażowe