Rafał Woś: Systemu emerytalnego nie wystarczy sobie skopiować

Nie ma jednego podręcznikowego systemu emerytalnego, który wystarczy sobie skopiować. Każdy naród musi sobie tę najważniejszą umowę społeczną wynegocjować. Te negocjacje trzeba oprzeć na takich wartościach jak solidarność, a nie na społecznym darwinizmie.
 Rafał Woś: Systemu emerytalnego nie wystarczy sobie skopiować
/ fot. M. Żegliński

Miałem sen. Śniło mi się, że jestem nauczycielem. A polscy komentatorzy ekonomiczni są moimi uczniami. Mówię więc do nich: „Za te wszystkie bzdury, które wypisujecie, zostaniecie dziś po lekcjach. I będziecie pisać na tablicy: «Emerytura to umowa społeczna, Emerytura to umowa społeczna, Emerytura to umowa społeczna…» I tak sto razy”. I wtedy się obudziłem. I znowu byłem w świecie, w którym komentariat wypisuje o emeryturach największe bzdury. Piszą, że „ZUS zbankrutuje, a emerytur nie będzie”, że „wiek emerytalny musi zostać podniesiony, bo to nieuchronne niczym prawa fizyki”, albo że „politycy nie powinni majstrować przy systemie emerytalnym, bo wszystko należy zostawić ekonomistom, którzy się na tym znają”. Wszystkie te błędne (ale niestety rozpowszechnione) przeświadczenia zaciemniają nam rozmowę o emeryturach. To zaś sprawia, że jesteśmy w tej ważnej (kto wie, czy nie najważniejszej) społecznej debacie tam, gdzie jesteśmy. To znaczy w głębokich mrokach myślenia magicznego.

Krótka historia emerytury

Tymczasem emerytura to jest umowa społeczna. Znaczy to w praktyce tyle, że te wszystkie szczegółowe parametry systemu (wysokość emerytury, wiek emerytalny, poziom oskładkowania, branżowe wyjątki) powinny być wyznaczane poprzez własne rozeznanie aktualnych potrzeb Polek i Polaków, a nie przez żadne mody czy wzorce z „cywilizowanego świata”, ani nie przez jakieś – rzekomo obiektywne – „prawa rynku”, które nie są zazwyczaj niczym innym jak interesem tego czy innego bogatego lobby zawiniętym w dobry retoryczny kamuflaż. Przykładów na takie psucie debaty o emeryturach mamy przecież w najnowszej polskiej historii aż nazbyt wiele.

Oczywiście, że emerytura to umowa dość skomplikowana i bardzo kosztowna. Na dodatek zwyczajnie trudna do ogarnięcia ludzkim rozumem. Mamy tu przecież nic innego jak próbę społecznego poradzenia sobie z problemem ludzkiego przemijania. Czyli jednym z najtrudniejszych wyzwań egzystencjalnych w ogóle. Myślenie o emeryturze wymaga dużej dyscypliny intelektualnej oraz niemałej empatii. Trzeba ważyć jednocześnie interesy młodych i starych. Pamiętając przy tym, że dzisiejsi młodzi jutro będą starzy, po których przyjdą kolejni młodzi. I tak w kółko.

Być może z powodu tych wszystkich komplikacji wielu zapomina, że emerytura jest – koniec końców – właśnie umową społeczną. I – jak każdej takiej umowy – także państwowej emerytury mogłoby po prostu… nie być. Nie było jej zresztą przez większą część istnienia ludzkiej rasy. Za pomysłodawcę nowoczesnego systemu emerytalnego uchodzi oczywiście (skądinąd niezbyt u nas lubiany) Otto von Bismarck. Po raz pierwszy o uniwersalnym państwowym wsparciu finansowym dla obywateli Rzeszy Niemieckiej, którzy dożyli 70 lat, żelazny kanclerz powiedział w Reichstagu w roku 1881. Przygotowanie odpowiedniej legislacji zajęło mu dekadę. Skończył więc dzieło akurat w sam raz na pożegnanie ze swoimi długimi rządami u progu ostatniej dekady XIX wieku. Bismarck uruchomił przy okazji pewną polityczną zasadę, która pchała ustawodawstwo społeczne w Europie i Ameryce przez następne pół wieku. W tym okresie to ekonomiczni i społeczni konserwatyści wprowadzali w życie najbardziej prospołeczne zmiany, czując cały czas na karku oddech rosnącego w siłę ruchu robotniczego. Bismarck i inni wiedzieli, że lepiej oddać trochę teraz, niż stracić wszystko jutro.

Bismarck nie wymyślił koła

Oczywiście to nie jest tak, że Bismarck wymyślił koło. Także przed jego pionierskimi ustawami emerytalnymi istniały inne umowy społeczne, które próbowały wychodzić naprzeciw temu samemu problemowi. To znaczy, jak zorganizować system społecznej troski o utrzymanie seniorów, którzy nie mogą już na siebie zarobić. Na przestrzeni dziejów radzono sobie z tym – fundamentalnym przecież – wyzwaniem na wiele sposobów. Tak działa przecież już sama instytucja rodziny i pokrewieństwa, a także – tak z naszej dzisiejszej perspektywy niedzisiejsza – koncepcja małżeństwa, którego fundamentem jest nie romantyczne uczucie, lecz zabezpieczenie ekonomiczne. Niezamężne damy lub ubogie wdowy chroniły się z kolei w (dlatego tak kiedyś licznych) klasztorach. Z czasem zaczęły działać podobne świeckie instytucje będące pierwszymi poważnymi przykładami dobroczynności. Nawet prawo dziedziczenia – nie pozwalające w wielu krajach na dzielenie majątków ziemskich – miało zabezpieczyć przed starczą biedą. Najstarszy dziedzic brał więc wszystko. Reszta zaś musiała sobie jakoś radzić, idąc na służbę do jeszcze możniejszych albo wstępując do stanu duchownego. Dopiero w XIX wieku – gdy rewolucja przemysłowa i wyzysk kolonialny pozwolił Zachodowi na akumulację historycznych nadwyżek finansowych – zaczęły się mnożyć także inne umowy o szerszym zakresie. Na początek były one branżowe. Do żołnierzy czy marynarzy, którzy już wcześniej mieli własne schematy emerytalne, dołączali nowi: policjanci albo strażacy (ci ostatni byli z początku finansowani przez towarzystwa ubezpieczeniowe, którym bardziej opłacało się zgasić pożar w zarodku, niż wypłacać potem wysokie odszkodowania). Potem tą samą drogą poszli pracownicy umysłowi: nauczyciele albo urzędnicy. Idąc za tym przykładem, wiele firm wprowadzało własne pracownicze kasy emerytalne. Ale dopiero wiek XX pospinał to wszystko systemami pretendującymi do powszechności. Oczywiście – jak to w życiu – pełnych wyłączeń, przywilejów i specjalnych uregulowań. A i to oczywiście nie od razu i nie prosto jak po sznurku. Na przykład II RP zdołała uchwalić tzw. Ustawę Scaleniową (łączącą wszystkie trzy systemy emerytalne odziedziczone po zaborcach) dopiero w roku 1933. A było co scalać, bo mieliśmy trzy bardzo różne reżimy. W Rzeszy (Górny Śląsk, Wielkopolska) obowiązywało powszechne (bismarckowskie) ubezpieczenie robotników. Za to w Galicji najlepiej mieli pracownicy umysłowi, bo w roku 1906 Austria była pierwszym krajem w Europie, który wprowadził taki system (notabene chętnie korzystali z niego pisarze – choćby Robert Musil czy Franz Kafka – którzy nie bardzo potrafili zmieścić się na ówczesnym rynku pracy). Z kolei w zaborze rosyjskim ubezpieczeniem emerytalnym objęci byli tylko górnicy w Zagłębiu Dąbrowskim, co oczywiście zmieniło się o 180 stopni, gdy zwyciężyła rewolucja bolszewicka. Ale ziem polskich to już nie objęło.

Polska jako królik doświadczalny

Taka jest – z grubsza – krótka historia emerytury. Tej kluczowej – powtórzmy to – umowy społecznej, która pozwalała państwom i narodom na przestrzeni minionych 150 lat rozwiązywać napięcia związane z rozwojem kapitalizmu i nastaniem nowych czasów. Przypominam o aspekcie umowności uparcie i nieprzypadkowo. W naszych czasach bardzo często się od tym bowiem zapomina. Dominuje zaś myślenie – można by rzec – magiczne. Spora część opinii publicznej myśli o emeryturze jako o mechanizmie od woli społecznej czy nawet ludzkiej niezależnym. Tu – powiada się – mają rządzić jakieś obiektywne „prawa rynku”, jak gdyby nadane przez kogoś z góry, nie negocjowalne ze społeczeństwem i podlegające jakiejś innej tajemniczej logice. Przez kogo nadane? Dlaczego nienegocjowane? Jakiej logice podlegające? Tych pytań zazwyczaj się w rozmowie o emeryturach nie stawia, czyniąc je rodzajem fundamentalnych założeń, których nie wolno podawać w wątpliwość.

To szkodliwe i niszczące myślenie jest spadkiem po ostatnich 30 latach rozwoju zachodniego kapitalizmu, a więc po czasach, które zwykło się opisywać jako epoka neoliberalna. Jednym z najważniejszych i najbardziej symptomatycznych pomników tego właśnie magicznego myślenia o emeryturach był dokument pt. „Averting the Old Age Crisis” z roku 1994. Jego konstrukcja zasadzała się na obiektywnych – z pozoru – faktach. A mianowicie na tym, że z każdą kolejną dekadą coraz mniej młodych będzie zrzucało się na emerytury dla coraz większej liczby seniorów. Wszystko dlatego, że odwracają się proporcje rozwoju cywilizacyjnego. Młodych rodzi się coraz mniej, a starzy żyją dłużej. Efekt? Z pięciu młodych na jednego emeryta w 1960 r. – wyliczał Bank Światowy – zrobi się dwóch na jednego w 2030 r.

Wszystko prawda. Problem zaczynał się jednak już w następnym kroku. Polegał on na tym, że zagrożenia dla stabilności systemu emerytalnego zostały tu zarysowane w formie ultimatum. Aby uniknąć scenariusza zapaści, Bank Światowy rekomendował tylko jedną drogę. To znaczy częściową prywatyzację systemu emerytalnego. Prywatyzacja ta miała polegać na dopuszczeniu prywatnych podmiotów z sektora finansowo-ubezpieczeniowego do zarządzania miliardami gromadzonymi przez państwa na potrzeby emerytalne swoich obywateli. To właśnie była stawka, która sprawiła, że w promowanie „nadchodzącej emerytalnej katastrofy” tak bardzo zaangażowały się prywatne podmioty, widząc w tym nadzieję na wielkie zyski. W interesie tych ostatnich nie była wcale żadna „renegocjacja społecznej umowy”. Przeciwnie. Zmiany miały nastąpić według (doskonale znanej i stosowanej do dziś) zasady „terapii szokowej”, która polegała na tym, że trzeba zrobić prywatyzację szybko i bez zbędnej dyskusji. Najlepiej tak, by w ogóle nie dało się sformułować argumentu przeciw. Zgodnie z wygodną zasadą, że „prawa ekonomii są nienegocjowalne”.

Niestety wśród krajów, które wystąpiły w roli królika doświadczalnego tamtych „reform”, znalazła się także Polska. Co znamienne, wyłącznie w gronie innych państw rozwijających się – spośród których najbardziej znane było oczywiście Chile (tam prywatyzacja emerytur była najdalej posunięta i wydarzyła się najwcześniej). Próżno zaś pośród nich szukać Niemiec, Francji, Holandii albo Austrii – bo Zachód na sobie nie eksperymentował. Tamta polska reforma (choć bardziej adekwatne byłoby powiedzenie „deforma”) emerytalna z lat 90. to rozdział naszej historii dość dobrze opisany. Choćby w książkach takich jak „OFE. Katastrofa prywatyzacji emerytur w Polsce” Leokadii Oręziak (2014) czy „Prywatyzacja emerytur” Mitchella Orensteina. Przypomnijmy tylko krótko, że tzw. reforma emerytalna była jedną z czterech tzw. wielkich reform podjętych przez rząd Jerzego Buzka (AWS – UW). Polityczna odpowiedzialność za zmiany obciąża jednak również do pewnego stopnia poprzedników z SLD, który rozpoczął przygotowania do emerytalnej rewolucji. Cały proces to niemal podręcznikowy przykład, jak przy pomocy intensywnego lobbingu prowadzonego przez międzynarodowe instytucje finansowe wytworzyć wśród elit politycznych formalnie niezależnego kraju przekonanie, że musi podjąć szereg działań godzących w interesy własnych obywateli. Proces przebiegał dwuetapowo. Najpierw wykreowano (w znacznym stopniu nieprawdziwe) przekonanie, że dotychczasowy system emerytalny rychło się zawali. Potem podsuflowano polskim elitom rozwiązania polegające na dopuszczeniu do publicznego dotąd systemu emerytalnego międzynarodowego prywatnego kapitału. Tak powstały słynne otwarte fundusze emerytalne (OFE) przez całą następną dekadę w majestacie prawa czerpiące ogromne zyski z podpięcia pod polski budżet, nie dając w zasadzie niczego w zamian. Nie to było najgorsze. Jeszcze ważniejszym wymiarem tej samej reformy była zmiana logiki działania systemu emerytalnego. Z opartego na solidarności międzypokoleniowej mechanizmu obecnego w większości bogatych krajów zachodnich (mechanizm zdefiniowanego świadczenia) na egoistyczny i rozbijający społeczne więzi mechanizm „każdy sobie rzepkę skrobie” (mechanizm zdefiniowanej składki).

Solidarność zamiast darwinizmu

Reforma była jak bomba z opóźnionym zapłonem. Przez długi czas frustracje z nią związane (chroniczny deficyt środków gromadzonych w ZUS) opinia publiczna wyładowywała w hejcie – choć trudno chyba o bardziej magiczne i ignoranckie myślenie niż oskarżenia, że coraz niższa stopa zastąpienia emerytur to wina ZUS-u, który jest przecież – co najwyżej – tylko wykonawcą politycznych decyzji, które zapadły wiele lat wcześniej. W pewnym momencie sytuacja stała się jednak niebezpieczna dla stabilności całych finansów publicznych. Do tego stopnia, że rząd Donalda Tuska wziął się – z konieczności – za rozbrajanie bomby. Miało w sobie coś symbolicznego, że to właśnie liberałowie musieli sprzątać po arcyliberalnej reformie, do której sami przyłożyli niegdyś rękę. To nie było nawet takie złe. Gorzej, że ten sam rząd PO – PSL nie zrozumiał nic z szerszego obrazka, jedną ręką „sprzątając po OFE”, ale drugą podwyższając wiek emerytalny. I – co jeszcze gorsze – forsując jego wprowadzenie jako „obiektywną konieczność”.
Po zmianie władzy PiS – pod presją Solidarności – zrealizowało obietnicę odwrotu od tamtych zmian. Jednak cała reszta emerytalnych korekt minionych ośmiu lat to były – no właśnie – ledwie korekty. Bez żadnego czytelnego pomysłu na nowe podejście do całości. Obiecujące inicjatywy – choćby pomysł jednolitej daniny albo odpięcia kwestii składek od wysokości emerytury – został odłożony do szuflady.

To, czego brakuje najbardziej, to nowe podejście całościowe. Kluczem powinno być właśnie przypominanie, że emerytury to kluczowa umowa społeczna. Treści tej umowy nie podyktuje nam żaden Bank Światowy ani żadna firma doradcza. Przy jej tworzeniu musimy uwzględniać interesy polskich pracowników oraz podatników. To nie może się odbywać wbrew ich interesowi ani ponad ich głowami.

To społeczeństwo musi decydować, jaką wysokość emerytury uważa za godziwą i jaki poziom opodatkowania jest gotowe zaakceptować w celu jej sfinansowania. Ważne również, by te decyzje opierać na wartościach społecznej solidarności i międzypokoleniowej odpowiedzialności, a nie społecznego darwinizmu i przekonania, że każdy jest samotną wyspą.

Autor jest publicystą Salon24.pl.

Tekst pochodzi z 6 (1776) numeru „Tygodnika Solidarność”.


 

POLECANE
Parafianie stanęli w obronie proboszcza. Przyjechało pięć radiowozów z ostatniej chwili
Parafianie stanęli w obronie proboszcza. Przyjechało pięć radiowozów

Jak donosi lokalny gorzowski serwis gorzowianin.com, na cmentarzu komunalnym przy ul. Żwirowej w Gorzowie doszło do awantury pomiędzy policją, która zatrzymała księdza do kontroli, a żałobnikami, którzy po pogrzebie zmierzali na stypę. 

Powrót do tej polityki będzie dla Polski katastrofą tylko u nas
Powrót do tej polityki będzie dla Polski katastrofą

Co łączy spotkanie liderów czterech zachodnich państw w 2024 roku z rozmowami w Mińsku ws. Ukrainy w 2015 roku? To pokaz politycznej abdykacji Ameryki w Europie. Która zawsze prowadzi do nieszczęść dla naszej części kontynentu zwłaszcza. Ekskluzywne spotkanie Bidena z liderami Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii właśnie w Berlinie, bez udziału np. Polski, Włoch czy Ukrainy, to zapowiedź polityki, jaką prowadzić będzie w Europie Kamala Harris. Oczywiście jeśli wygra wybory prezydenckie.

Hennig-Kloska o spadku sprzedaży detalicznej. To dobrze dla klimatu z ostatniej chwili
Hennig-Kloska o spadku sprzedaży detalicznej. "To dobrze dla klimatu"

Katastrofalne dane ze sklepów o wynikach sprzedaży detalicznej we wrześniu zaskoczyły dzisiaj ekspertów w całej Polsce. Optymistycznie w sprawie wypowiedziała się jednak minister klimatu Paulina Hennig-Kloska, która stwierdziła, że spada sprzedaż produktów "takich, bez których czasami możemy się obyć", a poza tym, to "dobrze dla klimatu". 

Zbigniew Kuźmiuk: Trwają przygotowania do likwidacji „800 plus” z ostatniej chwili
Zbigniew Kuźmiuk: Trwają przygotowania do likwidacji „800 plus”

Rząd Tuska przesłał do Sejmu coroczne sprawozdanie z wykonywania ustawy o pomocy państwa w wychowywaniu dzieci za rok 2023, w którym znalazły się między innymi tezy, że program 800 plus „miał ograniczony wpływ na dzietność”, oraz że „program prawdopodobnie przyczynił się do niewielkiego wzrostu urodzeń w pierwszych latach po wprowadzeniu świadczenia”. 

Karambol na S7. Adwokat oskarżonego kierowcy zabiera głos z ostatniej chwili
Karambol na S7. Adwokat oskarżonego kierowcy zabiera głos

W rozmowie z Onetem obrońca kierowcy oskarżonego o spowodowanie katastrofy lądowej na S7 mecenas Marek Wasilewski zabrał głos ws. okoliczności wypadku i stanu swojego klienta.

RPO do premiera: To założenie jest pozbawione podstaw z ostatniej chwili
RPO do premiera: To założenie jest pozbawione podstaw

Pozbawione podstaw jest przyjmowanie założenia, iż osoby powołane na stanowiska sędziowskie od 2018 r. nie są sędziami, a wydawane przez nich orzeczenia są orzeczeniami nieistniejącymi - napisał Rzecznik Praw Obywatelskich Marcin Wiącek w stanowisku przesłanym do premiera Donalda Tuska.

Pan bredzi!. Reporter Telewizji Republika doprowadził Agnieszkę Holland do wściekłości z ostatniej chwili
"Pan bredzi!". Reporter Telewizji Republika doprowadził Agnieszkę Holland do wściekłości

We wtorek przed Kancelarią Premiera odbyła się manifestacja przeciwko polityce migracyjnej rządu. Obecna na niej była kontrowersyjna reżyser, Agnieszka Holland, twórca filmu "Zielona Granica", który szkalował polską Straż Graniczną i jej działania w obronie granic państwowych.

Polska zamyka rosyjski konsulat w Poznaniu. Jest komentarz Rosji z ostatniej chwili
Polska zamyka rosyjski konsulat w Poznaniu. Jest komentarz Rosji

Rzecznik rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa skomentowała podczas wtorkowej konferencji prasowej decyzję Polski o zamknięciu rosyjskiego konsulatu w Poznaniu.

Rodzice ks. Olszewskiego pod Prokuraturą Krajową. To nagranie łamie serce z ostatniej chwili
Rodzice ks. Olszewskiego pod Prokuraturą Krajową. To nagranie łamie serce

We wtorek pod Prokuraturą Krajową zjawili się rodzice przetrzymywanego od miesięcy w areszcie ks. Michała Olszewskiego.

Sikorski: Polska zamyka rosyjski konsulat w Poznaniu z ostatniej chwili
Sikorski: Polska zamyka rosyjski konsulat w Poznaniu

Szef MSZ Radosław Sikorski poinformował, że za ostatnimi próbami dywersji w Polsce i krajach sojuszniczych stoi Rosja, dlatego zdecydował o wycofaniu zgody na funkcjonowanie konsulatu Rosji w Poznaniu. Jego personel zostanie uznany za osoby niepożądane w Polsce.

REKLAMA

Rafał Woś: Systemu emerytalnego nie wystarczy sobie skopiować

Nie ma jednego podręcznikowego systemu emerytalnego, który wystarczy sobie skopiować. Każdy naród musi sobie tę najważniejszą umowę społeczną wynegocjować. Te negocjacje trzeba oprzeć na takich wartościach jak solidarność, a nie na społecznym darwinizmie.
 Rafał Woś: Systemu emerytalnego nie wystarczy sobie skopiować
/ fot. M. Żegliński

Miałem sen. Śniło mi się, że jestem nauczycielem. A polscy komentatorzy ekonomiczni są moimi uczniami. Mówię więc do nich: „Za te wszystkie bzdury, które wypisujecie, zostaniecie dziś po lekcjach. I będziecie pisać na tablicy: «Emerytura to umowa społeczna, Emerytura to umowa społeczna, Emerytura to umowa społeczna…» I tak sto razy”. I wtedy się obudziłem. I znowu byłem w świecie, w którym komentariat wypisuje o emeryturach największe bzdury. Piszą, że „ZUS zbankrutuje, a emerytur nie będzie”, że „wiek emerytalny musi zostać podniesiony, bo to nieuchronne niczym prawa fizyki”, albo że „politycy nie powinni majstrować przy systemie emerytalnym, bo wszystko należy zostawić ekonomistom, którzy się na tym znają”. Wszystkie te błędne (ale niestety rozpowszechnione) przeświadczenia zaciemniają nam rozmowę o emeryturach. To zaś sprawia, że jesteśmy w tej ważnej (kto wie, czy nie najważniejszej) społecznej debacie tam, gdzie jesteśmy. To znaczy w głębokich mrokach myślenia magicznego.

Krótka historia emerytury

Tymczasem emerytura to jest umowa społeczna. Znaczy to w praktyce tyle, że te wszystkie szczegółowe parametry systemu (wysokość emerytury, wiek emerytalny, poziom oskładkowania, branżowe wyjątki) powinny być wyznaczane poprzez własne rozeznanie aktualnych potrzeb Polek i Polaków, a nie przez żadne mody czy wzorce z „cywilizowanego świata”, ani nie przez jakieś – rzekomo obiektywne – „prawa rynku”, które nie są zazwyczaj niczym innym jak interesem tego czy innego bogatego lobby zawiniętym w dobry retoryczny kamuflaż. Przykładów na takie psucie debaty o emeryturach mamy przecież w najnowszej polskiej historii aż nazbyt wiele.

Oczywiście, że emerytura to umowa dość skomplikowana i bardzo kosztowna. Na dodatek zwyczajnie trudna do ogarnięcia ludzkim rozumem. Mamy tu przecież nic innego jak próbę społecznego poradzenia sobie z problemem ludzkiego przemijania. Czyli jednym z najtrudniejszych wyzwań egzystencjalnych w ogóle. Myślenie o emeryturze wymaga dużej dyscypliny intelektualnej oraz niemałej empatii. Trzeba ważyć jednocześnie interesy młodych i starych. Pamiętając przy tym, że dzisiejsi młodzi jutro będą starzy, po których przyjdą kolejni młodzi. I tak w kółko.

Być może z powodu tych wszystkich komplikacji wielu zapomina, że emerytura jest – koniec końców – właśnie umową społeczną. I – jak każdej takiej umowy – także państwowej emerytury mogłoby po prostu… nie być. Nie było jej zresztą przez większą część istnienia ludzkiej rasy. Za pomysłodawcę nowoczesnego systemu emerytalnego uchodzi oczywiście (skądinąd niezbyt u nas lubiany) Otto von Bismarck. Po raz pierwszy o uniwersalnym państwowym wsparciu finansowym dla obywateli Rzeszy Niemieckiej, którzy dożyli 70 lat, żelazny kanclerz powiedział w Reichstagu w roku 1881. Przygotowanie odpowiedniej legislacji zajęło mu dekadę. Skończył więc dzieło akurat w sam raz na pożegnanie ze swoimi długimi rządami u progu ostatniej dekady XIX wieku. Bismarck uruchomił przy okazji pewną polityczną zasadę, która pchała ustawodawstwo społeczne w Europie i Ameryce przez następne pół wieku. W tym okresie to ekonomiczni i społeczni konserwatyści wprowadzali w życie najbardziej prospołeczne zmiany, czując cały czas na karku oddech rosnącego w siłę ruchu robotniczego. Bismarck i inni wiedzieli, że lepiej oddać trochę teraz, niż stracić wszystko jutro.

Bismarck nie wymyślił koła

Oczywiście to nie jest tak, że Bismarck wymyślił koło. Także przed jego pionierskimi ustawami emerytalnymi istniały inne umowy społeczne, które próbowały wychodzić naprzeciw temu samemu problemowi. To znaczy, jak zorganizować system społecznej troski o utrzymanie seniorów, którzy nie mogą już na siebie zarobić. Na przestrzeni dziejów radzono sobie z tym – fundamentalnym przecież – wyzwaniem na wiele sposobów. Tak działa przecież już sama instytucja rodziny i pokrewieństwa, a także – tak z naszej dzisiejszej perspektywy niedzisiejsza – koncepcja małżeństwa, którego fundamentem jest nie romantyczne uczucie, lecz zabezpieczenie ekonomiczne. Niezamężne damy lub ubogie wdowy chroniły się z kolei w (dlatego tak kiedyś licznych) klasztorach. Z czasem zaczęły działać podobne świeckie instytucje będące pierwszymi poważnymi przykładami dobroczynności. Nawet prawo dziedziczenia – nie pozwalające w wielu krajach na dzielenie majątków ziemskich – miało zabezpieczyć przed starczą biedą. Najstarszy dziedzic brał więc wszystko. Reszta zaś musiała sobie jakoś radzić, idąc na służbę do jeszcze możniejszych albo wstępując do stanu duchownego. Dopiero w XIX wieku – gdy rewolucja przemysłowa i wyzysk kolonialny pozwolił Zachodowi na akumulację historycznych nadwyżek finansowych – zaczęły się mnożyć także inne umowy o szerszym zakresie. Na początek były one branżowe. Do żołnierzy czy marynarzy, którzy już wcześniej mieli własne schematy emerytalne, dołączali nowi: policjanci albo strażacy (ci ostatni byli z początku finansowani przez towarzystwa ubezpieczeniowe, którym bardziej opłacało się zgasić pożar w zarodku, niż wypłacać potem wysokie odszkodowania). Potem tą samą drogą poszli pracownicy umysłowi: nauczyciele albo urzędnicy. Idąc za tym przykładem, wiele firm wprowadzało własne pracownicze kasy emerytalne. Ale dopiero wiek XX pospinał to wszystko systemami pretendującymi do powszechności. Oczywiście – jak to w życiu – pełnych wyłączeń, przywilejów i specjalnych uregulowań. A i to oczywiście nie od razu i nie prosto jak po sznurku. Na przykład II RP zdołała uchwalić tzw. Ustawę Scaleniową (łączącą wszystkie trzy systemy emerytalne odziedziczone po zaborcach) dopiero w roku 1933. A było co scalać, bo mieliśmy trzy bardzo różne reżimy. W Rzeszy (Górny Śląsk, Wielkopolska) obowiązywało powszechne (bismarckowskie) ubezpieczenie robotników. Za to w Galicji najlepiej mieli pracownicy umysłowi, bo w roku 1906 Austria była pierwszym krajem w Europie, który wprowadził taki system (notabene chętnie korzystali z niego pisarze – choćby Robert Musil czy Franz Kafka – którzy nie bardzo potrafili zmieścić się na ówczesnym rynku pracy). Z kolei w zaborze rosyjskim ubezpieczeniem emerytalnym objęci byli tylko górnicy w Zagłębiu Dąbrowskim, co oczywiście zmieniło się o 180 stopni, gdy zwyciężyła rewolucja bolszewicka. Ale ziem polskich to już nie objęło.

Polska jako królik doświadczalny

Taka jest – z grubsza – krótka historia emerytury. Tej kluczowej – powtórzmy to – umowy społecznej, która pozwalała państwom i narodom na przestrzeni minionych 150 lat rozwiązywać napięcia związane z rozwojem kapitalizmu i nastaniem nowych czasów. Przypominam o aspekcie umowności uparcie i nieprzypadkowo. W naszych czasach bardzo często się od tym bowiem zapomina. Dominuje zaś myślenie – można by rzec – magiczne. Spora część opinii publicznej myśli o emeryturze jako o mechanizmie od woli społecznej czy nawet ludzkiej niezależnym. Tu – powiada się – mają rządzić jakieś obiektywne „prawa rynku”, jak gdyby nadane przez kogoś z góry, nie negocjowalne ze społeczeństwem i podlegające jakiejś innej tajemniczej logice. Przez kogo nadane? Dlaczego nienegocjowane? Jakiej logice podlegające? Tych pytań zazwyczaj się w rozmowie o emeryturach nie stawia, czyniąc je rodzajem fundamentalnych założeń, których nie wolno podawać w wątpliwość.

To szkodliwe i niszczące myślenie jest spadkiem po ostatnich 30 latach rozwoju zachodniego kapitalizmu, a więc po czasach, które zwykło się opisywać jako epoka neoliberalna. Jednym z najważniejszych i najbardziej symptomatycznych pomników tego właśnie magicznego myślenia o emeryturach był dokument pt. „Averting the Old Age Crisis” z roku 1994. Jego konstrukcja zasadzała się na obiektywnych – z pozoru – faktach. A mianowicie na tym, że z każdą kolejną dekadą coraz mniej młodych będzie zrzucało się na emerytury dla coraz większej liczby seniorów. Wszystko dlatego, że odwracają się proporcje rozwoju cywilizacyjnego. Młodych rodzi się coraz mniej, a starzy żyją dłużej. Efekt? Z pięciu młodych na jednego emeryta w 1960 r. – wyliczał Bank Światowy – zrobi się dwóch na jednego w 2030 r.

Wszystko prawda. Problem zaczynał się jednak już w następnym kroku. Polegał on na tym, że zagrożenia dla stabilności systemu emerytalnego zostały tu zarysowane w formie ultimatum. Aby uniknąć scenariusza zapaści, Bank Światowy rekomendował tylko jedną drogę. To znaczy częściową prywatyzację systemu emerytalnego. Prywatyzacja ta miała polegać na dopuszczeniu prywatnych podmiotów z sektora finansowo-ubezpieczeniowego do zarządzania miliardami gromadzonymi przez państwa na potrzeby emerytalne swoich obywateli. To właśnie była stawka, która sprawiła, że w promowanie „nadchodzącej emerytalnej katastrofy” tak bardzo zaangażowały się prywatne podmioty, widząc w tym nadzieję na wielkie zyski. W interesie tych ostatnich nie była wcale żadna „renegocjacja społecznej umowy”. Przeciwnie. Zmiany miały nastąpić według (doskonale znanej i stosowanej do dziś) zasady „terapii szokowej”, która polegała na tym, że trzeba zrobić prywatyzację szybko i bez zbędnej dyskusji. Najlepiej tak, by w ogóle nie dało się sformułować argumentu przeciw. Zgodnie z wygodną zasadą, że „prawa ekonomii są nienegocjowalne”.

Niestety wśród krajów, które wystąpiły w roli królika doświadczalnego tamtych „reform”, znalazła się także Polska. Co znamienne, wyłącznie w gronie innych państw rozwijających się – spośród których najbardziej znane było oczywiście Chile (tam prywatyzacja emerytur była najdalej posunięta i wydarzyła się najwcześniej). Próżno zaś pośród nich szukać Niemiec, Francji, Holandii albo Austrii – bo Zachód na sobie nie eksperymentował. Tamta polska reforma (choć bardziej adekwatne byłoby powiedzenie „deforma”) emerytalna z lat 90. to rozdział naszej historii dość dobrze opisany. Choćby w książkach takich jak „OFE. Katastrofa prywatyzacji emerytur w Polsce” Leokadii Oręziak (2014) czy „Prywatyzacja emerytur” Mitchella Orensteina. Przypomnijmy tylko krótko, że tzw. reforma emerytalna była jedną z czterech tzw. wielkich reform podjętych przez rząd Jerzego Buzka (AWS – UW). Polityczna odpowiedzialność za zmiany obciąża jednak również do pewnego stopnia poprzedników z SLD, który rozpoczął przygotowania do emerytalnej rewolucji. Cały proces to niemal podręcznikowy przykład, jak przy pomocy intensywnego lobbingu prowadzonego przez międzynarodowe instytucje finansowe wytworzyć wśród elit politycznych formalnie niezależnego kraju przekonanie, że musi podjąć szereg działań godzących w interesy własnych obywateli. Proces przebiegał dwuetapowo. Najpierw wykreowano (w znacznym stopniu nieprawdziwe) przekonanie, że dotychczasowy system emerytalny rychło się zawali. Potem podsuflowano polskim elitom rozwiązania polegające na dopuszczeniu do publicznego dotąd systemu emerytalnego międzynarodowego prywatnego kapitału. Tak powstały słynne otwarte fundusze emerytalne (OFE) przez całą następną dekadę w majestacie prawa czerpiące ogromne zyski z podpięcia pod polski budżet, nie dając w zasadzie niczego w zamian. Nie to było najgorsze. Jeszcze ważniejszym wymiarem tej samej reformy była zmiana logiki działania systemu emerytalnego. Z opartego na solidarności międzypokoleniowej mechanizmu obecnego w większości bogatych krajów zachodnich (mechanizm zdefiniowanego świadczenia) na egoistyczny i rozbijający społeczne więzi mechanizm „każdy sobie rzepkę skrobie” (mechanizm zdefiniowanej składki).

Solidarność zamiast darwinizmu

Reforma była jak bomba z opóźnionym zapłonem. Przez długi czas frustracje z nią związane (chroniczny deficyt środków gromadzonych w ZUS) opinia publiczna wyładowywała w hejcie – choć trudno chyba o bardziej magiczne i ignoranckie myślenie niż oskarżenia, że coraz niższa stopa zastąpienia emerytur to wina ZUS-u, który jest przecież – co najwyżej – tylko wykonawcą politycznych decyzji, które zapadły wiele lat wcześniej. W pewnym momencie sytuacja stała się jednak niebezpieczna dla stabilności całych finansów publicznych. Do tego stopnia, że rząd Donalda Tuska wziął się – z konieczności – za rozbrajanie bomby. Miało w sobie coś symbolicznego, że to właśnie liberałowie musieli sprzątać po arcyliberalnej reformie, do której sami przyłożyli niegdyś rękę. To nie było nawet takie złe. Gorzej, że ten sam rząd PO – PSL nie zrozumiał nic z szerszego obrazka, jedną ręką „sprzątając po OFE”, ale drugą podwyższając wiek emerytalny. I – co jeszcze gorsze – forsując jego wprowadzenie jako „obiektywną konieczność”.
Po zmianie władzy PiS – pod presją Solidarności – zrealizowało obietnicę odwrotu od tamtych zmian. Jednak cała reszta emerytalnych korekt minionych ośmiu lat to były – no właśnie – ledwie korekty. Bez żadnego czytelnego pomysłu na nowe podejście do całości. Obiecujące inicjatywy – choćby pomysł jednolitej daniny albo odpięcia kwestii składek od wysokości emerytury – został odłożony do szuflady.

To, czego brakuje najbardziej, to nowe podejście całościowe. Kluczem powinno być właśnie przypominanie, że emerytury to kluczowa umowa społeczna. Treści tej umowy nie podyktuje nam żaden Bank Światowy ani żadna firma doradcza. Przy jej tworzeniu musimy uwzględniać interesy polskich pracowników oraz podatników. To nie może się odbywać wbrew ich interesowi ani ponad ich głowami.

To społeczeństwo musi decydować, jaką wysokość emerytury uważa za godziwą i jaki poziom opodatkowania jest gotowe zaakceptować w celu jej sfinansowania. Ważne również, by te decyzje opierać na wartościach społecznej solidarności i międzypokoleniowej odpowiedzialności, a nie społecznego darwinizmu i przekonania, że każdy jest samotną wyspą.

Autor jest publicystą Salon24.pl.

Tekst pochodzi z 6 (1776) numeru „Tygodnika Solidarność”.



 

Polecane
Emerytury
Stażowe