Rafał Woś: Dlaczego potrzebujemy politycznego Adwentu

Adwent jest tradycją dobrze znaną praktykującym chrześcijanom. A gdyby tak przenieść choćby odrobinę z jej ducha na życie publiczne?
Rafał Woś Rafał Woś: Dlaczego potrzebujemy politycznego Adwentu
Rafał Woś / fot. M. Żegliński

„Człowiek nie sznurek. Wszystko wytrzyma” – mówi sąsiadka Halina Należyty (w tej roli Alina Janowska) w filmie „Rozmowy kontrolowane”. No, niby tak. Ale wszyscy jesteśmy jednak istotami dość prostymi i kruchymi. Musimy na przykład – choćby nie wiem co – regularnie jeść, spać i odpoczywać. A jeśli ktoś tego nie robi, to jakiś czas – owszem – może i pociągnie, ale potem kłopoty murowane. Natura daje nam oczywiście całą masę mechanizmów obronnych. Jest dzień i jest noc. Są pory roku. Opadające powieki będą nas chronić przed wyniszczającym brakiem snu, a głód i irytacja przed tym, byśmy nie zagłodzili się na śmierć.

Rytuały przeciw autodestrukcji

Brzmi to może i banalnie, ale przecież te prawdy bywają notorycznie ignorowane. Mylę się? Myślę, że nie. Niestety świat (mówiąc delikatnie) zazwyczaj nam w utrzymaniu zdrowej równowagi czy higieny życia codziennego nie bardzo pomaga. Zarzuca obowiązkami, oczekiwaniami, zadaniami i zmartwieniami. Na szczęście i na to są sposoby. Bo wtedy z pomocą przychodzą przeróżne społeczne rytuały. Rodzaj wspólnotowych mechanizmów korekcyjnych i naprawczych, które chronią (a przynajmniej powinny chronić) przed niechybną samodestrukcją jednostki. Akurat chrześcijanie są tu w tej szczęśliwej sytuacji, że nie muszą nawet jakoś szalenie daleko szukać. Mają takich kół ratunkowych całe mnóstwo. Jednym z nich jest właśnie Adwent.

Akurat w polskiej tradycji Adwent ma bardzo rozbudowaną formę. W sensie liturgicznym polega na „oczekiwaniu” na Boże Narodzenie przez cztery niedziele poprzedzające to kluczowe wydarzenie roku. Adwent ma swoją symbolikę i ceremonie. Są wieniec adwentowy, świece czy kalendarze. Są także poranne nabożeństwa, czyli roraty, albo pieśni śpiewane wtedy i tylko wtedy. Adwent jest oczywiście ofertą duchowego przygotowania do świąt. Łódź musi zwolnić przed wejściem do portu, a samolot przed lądowaniem. Inaczej może im się nie udać. Tak samo z Adwentem. Katolik korzystający z tej propozycji wrzuca w grudniu na luz i zwalnia tempo codziennej gonitwy. Przekierowuje energię. Robi w życiu trochę więcej przestrzeni na sprawy duchowe. Chodzi o to, żeby Boże Narodzenie z całym swoim świątecznym ładunkiem miało się gdzie zmieścić. Żeby nie było wrażenia, że wydarzenie przeszło przez palce.

Ale przecież ta oferta ma wymiar także czysto egzystencjalny. Nie tylko duchowo-religijny, ale także czysto psychofizyczny. Słynny amerykański pisarz motywacyjny Stephen Covey pisał o potrzebie „ostrzenia piły”. Był to ostatni z jego słynnych „7 nawyków skutecznego działania” (Covey opublikował je w roku 1989, a praca sprzedała się od tamtej pory w ponad 20 milionach egzemplarzy). Pisarz radził tu biznesowym czy politycznym przywódcom, by nigdy nie zaniedbywali ćwiczeń fizycznych, modlitwy oraz dobrej lektury. Bez nich bowiem po pewnym czasie nie będą w stanie wykonać najprostszych zadań. Nie tylko nie pójdą już dalej, ale wręcz się uwstecznią. Będą jak drwal, który przyszedł do lasu ze stępioną piłą. Przykłada ją do drzewa, szarpie i… nic się nie dzieje. Coś, co kiedyś było proste i oczywiste, staje się nagle niewykonalnym i frustrującym wyzwaniem. Celowo przywołuję tu autora stuprocentowo komercyjnego i jak najbardziej „z tej ziemi”. Ale przecież w gruncie rzeczy Covey z tym swoim „siódmym nawykiem skutecznego działania” przekazuje swoim czytelnikom to samo, co katolicy czy ewangelicy ze swoim Adwentem. Mówi „zwolnij”, „zrób krok do tyłu”, „usiądź”, „złap dystans”. To konieczne nie tylko do tego, by być „jeszcze skuteczniejszym”. Tu chodzi przede wszystkim o to, żeby się nie rozpaść, nie wykoleić i nie stracić wszystkiego, co się latami budowało.

Co ma Adwent do polityki?

Wydaje mi się, że byłoby dość pożytecznie, gdyby tego typu myślenie dotyczyło nie tylko osobistej duchowości albo samodoskonalenia, ale także, by wyszło ono poza te ramy i zawitało do życia społecznego albo politycznego. Chciałbym niniejszym zgłosić postulat ustanowienia „politycznego Adwentu”, choćby i jako oferty kompletnie nieformalnej czy skierowanej do małej garstki adeptów. To już by było bardzo wiele.

Dlaczego uważam, że taki polityczny Adwent jest nam bardzo potrzebny? Bo życie publiczne w warunkach współczesnej demokracji parlamentarno-medialnej jest zbyt intensywne, by nie powiedzieć niszczące. Zacznijmy od tego, że od uczestników (czyli zarówno aktorów, jak i widzów) wymagana jest jakaś nieludzka hiperaktywność i permanentna gotowość do działania. Przyjrzyjmy się tylko kilkunastu minionym miesiącom. Przygotowania do kampanii wyborczej zaczęły się jakiś rok–półtora przed wyborami. Potem było superintensywne półrocze. I jeszcze bardziej morderczy finisz. „Niech się to już skończy. Niezależnie od wyniku” – westchnął pewien znajomy (i szczerze zaangażowany) publicysta na dwa tygodnie przed wyborami. Myślę, że wyrażał dobrze nastroje uczestników oraz widzów naszego demokratycznego spektaklu.

A potem były wybory. I ze sprintu poprzedzającego październikowe głosowanie przeszliśmy płynnie w… galop związany z wyłanianiem nowego rządu i nową sytuacją kohabitacji PiS-owskiego prezydenta z antypisowskim parlamentem. Teraz już z kolei na horyzoncie fiasko misji Mateusza Morawieckiego i powołanie rządu Donalda Tuska. A potem to się dopiero zacznie, bo rozliczenia, eurowybory, wybory samorządowe i prezydenckie. Nie zrozumcie mnie źle. Wszystko to jest od strony publicystycznej, politycznej, ideowej, ekonomicznej, społecznej czy historycznej bardzo ekscytujące, ale i – przyznacie – wycieńczające. Gdyby polityczna Polska była żywym człowiekiem, to znajdowałaby się w czymś w rodzaju permanentnej manii. W stanie wymagającym od uczestników politycznego życia funkcjonowania na niezmiennie superwysokich obrotach. Nie trzeba mieć doktoratu z psychiatrii, by wiedzieć, że nie jest to stan zdrowy. Organizmem już zresztą zaczynają wstrząsać drgawki. Kumulowane miesiącami emocje wybuchają i wychodzą na wierzch, a przecież będzie chyba tylko gorzej.

Przypadek Żakowskiego

Weźmy choćby jeden przypadek z ostatnich dni, choć podobnych przykładów mamy dużo, dużo więcej. Oto liberalny publicysta Jacek Żakowski wybrał się na dyskusję o „odbudowie mediów publicznych po PiS”. Oczywiście robioną – bo jakże inaczej – w gronie samych swoich i podobnie myślących zwolenników antypisu. I tam poprosił o głos, po czym zaczął mówić o konieczności… podzielenia się wpływami w mediach publicznych z tymi, którzy przegrali październikowe wybory. Czyli z PiS-owcami. Tłumaczył, że zasada, w której „zwycięzca bierze wszystko”, nie jest demokratyczna. Przeciwnie – uderza ona w prawa sporej części polskich wyborców (lekko licząc – 7,5 mln ludzi), którzy jednak pomysł na PiS-owską Polskę uważają za swój. Żakowski argumentował, że budowanie mediów na ignorowaniu tego faktu oznacza, iż żadne media publiczne w Polsce odbudowane nie zostaną. Owszem – zwycięzcy będą ukontentowani (choć pewnie nie wszyscy), bo w końcu uda im się odbić z rąk przeciwnika kolejny łup i usunąć stamtąd najbardziej znienawidzonych ludzi. W ich własnym mniemaniu od teraz media będą już rzecz jasna publiczne. Tylko co z tego, skoro ogromna część Polek i Polaków uzna to za ściemę. Za kolejną realizację hasła „teraz k… my”. „Czy jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, że oddajemy na przykład telewizyjną Dwójkę tym, którzy przegrali październikowe wybory?” – pytał Żakowski swoich kolegów i koleżanki, wśród których było wielu i wiele takich, którzy będą mieli coś do powiedzenia na temat nadchodzącego kształtu mediów publicznych w Polsce po nastaniu rządu Tuska. W odpowiedzi Żakowski usłyszał pohukiwania i syczenie. Tak na sali, jak i w późniejszej fali krytycznych komentarzy pod adresem swojego pomysłu oraz siebie samego.

Żakowski sobie oczywiście poradzi. Ale czy jego pomysł wykwitnie? Nie sądzę. Ci, do których publicysta skierował swoje pytanie, zawsze będą mieli wymówkę, że przecież PiS się nie podzielił jak był na Wosie, więc i dlaczego dzielić się mają oni? W efekcie zrealizuje się jednak „klątwa Żakowskiego”, czyli scenariusz, zgodnie z którym teraz wszystko w mediach weźmie anty-PiS, wyrzuci PiS-owców, po czym za parę lat przyjdzie PiS i zrobi to samo. I tak w kółko. Oczywiście do pewnego stopnia będzie to OK. Tak wygląda rywalizacja w hiperspolaryzowanych demokracjach współczesnych. Trochę jak w filmie „Wielki Szu”, gdy grający tytułową rolę Jan Nowicki mówi: „gra była uczciwa, ja oszukiwałem, ty oszukiwałeś, wygrał lepszy”.

Jeszcze możemy

Pytanie brzmi jednak, czy tak się da na dłuższa metę? Polaryzacja – owszem – pozwala wyostrzyć stanowiska i mobilizować ludzi wokół ważnych spraw. Ale jest też kosztowna. Utrzymywanie ciągłego alertu jest niezdrowe dla pojedynczych ludzi oraz zbiorowych uczestników procesu (partii, środowisk i banieczek). Może powodować i powoduje zmęczenie, pęknięcia, wynaturzenia. Żaden organizm nie może znajdować się przecież cały czas w stanie manii. Bo im dłużej i mocnej się ona odciśnie, tym głębszą przyjdzie zapłacić depresją, załamaniem albo zawałem. Może i całego systemu, w którym nieprzekraczalna nienawiść, tyrania, przemoc, a może i zimna (lub gorąca) wojna domowa są kolejnymi etapami zwyrodnienia. To nie jest wszak scenariusz, którego chcemy dla naszej ojczyzny.

Nie chcę ględzić. Zwłaszcza że nie uważam, byśmy byli już blisko tej granicy. Bo w porównaniu z wieloma krajami Europy czy Ameryką nasza kultura polityczna to jest jednak wciąż „Francja elegancja”. Właśnie dlatego jeszcze mamy czas. Jeszcze możemy wrzucić na luz. Odpuścić. Pozwolić, przemyśleć i dać szansę.

Tak właśnie wyobrażam sobie ten nasz polityczny Adwent. Nieformalny, ale jakże potrzebny. Pomyślmy o tym teraz w prawdziwym Adwencie. Akurat jest na to trochę więcej przestrzeni niż zwykle.

Tekst pochodzi z 50 (1820) numeru „Tygodnika Solidarność”.


 

POLECANE
Niemcy znów szkalują Marsz Niepodległości: „Przyciąga prawicowych radykałów, homofobów i antysemitów” gorące
Niemcy znów szkalują Marsz Niepodległości: „Przyciąga prawicowych radykałów, homofobów i antysemitów”

Odnosząc się do genezy Marszu Niepodległości, niemiecki dziennik „Frankfurter Allgemeine Zeitung” („FAZ”) napisał: „Wydarzenie to zawsze przyciąga [...] prawicowych radykałów, przeciwników aborcji, homofobów i antysemitów”.

Marsz Niepodległości 2025. Tak Krzysztof Bosak przywitał prezydenta Karola Nawrockiego z ostatniej chwili
Marsz Niepodległości 2025. Tak Krzysztof Bosak przywitał prezydenta Karola Nawrockiego

– Mamy dzisiaj specjalnego gościa. Jednego z nas, który został wyniesiony do najwyższego urzędu w państwie, a dziś zdecydował się iść, jak każdy inny uczestnik, z nami. Czołem panie prezydencie! – mówił tuż przed rozpoczęciem Marszu Niepodległości w Warszawie wicemarszałek Sejmu i jeden z liderów Konfederacji Krzysztof Bosak.

Marsz Niepodległości 2025. Ratusz podał frekwencję z ostatniej chwili
Marsz Niepodległości 2025. Ratusz podał frekwencję

W tegorocznym Marszu Niepodległości bierze udział około 100 tysięcy osób – poinformował dyrektor Stołecznego Centrum Bezpieczeństwa Jarosław Misztal. Policja oceniła frekwencję marszu na około 160 tys. osób.

Copa-Cogeca krytycznie o propozycjach KE ws. WPR: Są nie do przyjęcia gorące
Copa-Cogeca krytycznie o propozycjach KE ws. WPR: Są nie do przyjęcia

„Dostosowania krańcowe w Wieloletnich Ram Finansowych (WRF) i Wpólnotowej Polityki Rolnej (WPR) są dalekie od tego, co jest potrzebne do zabezpieczenia rolnikom źródła utrzymania i bezpieczeństwa żywnościowego UE” - napisali przewodniczący Copa i Cogeca w specjalnym liście do posłów PE.

Ten transparent nie spodoba się Tuskowi. Mentzen opublikował zdjęcie z ostatniej chwili
Ten transparent nie spodoba się Tuskowi. Mentzen opublikował zdjęcie

Sławomir Mentzen opublikował w mediach społecznościowych zdjęcie z Marszu Niepodległości, na którym widać, jak uczestnicy wydarzenia trzymają transparent z krótkim przekazem do premiera Donalda Tuska.

Prezydent Karol Nawrocki dołączył do Marszu Niepodległości. Jest nagranie z ostatniej chwili
Prezydent Karol Nawrocki dołączył do Marszu Niepodległości. Jest nagranie

Tuż przed godz. 15 Kancelaria Prezydenta RP opublikowała nagranie, na którym widać, że do wydarzenia dołączył – tak jak zapowiadał – prezydent Karol Nawrocki.

Prof. Wojciech Polak: Nad polską niepodległością zbierają się czarne chmury tylko u nas
Prof. Wojciech Polak: Nad polską niepodległością zbierają się czarne chmury

„Nad naszą niepodległością, nad naszą wolnością zaciągają się czarne chmury” - powiedział w wywiadzie dla portalu Tysol.pl prof. Wojciech Polak, historyk, wykładowca Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, od 2016 roku członek Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej.

Oglądaj Marsz Niepodległości 2025 na żywo [TRANSMISJA ONLINE] z ostatniej chwili
Oglądaj Marsz Niepodległości 2025 na żywo [TRANSMISJA ONLINE]

O godz. 14:00 z ronda Dmowskiego w Warszawie rozpoczął się Marsz Niepodległości 2025. Tegoroczne wydarzenie odbywa się pod hasłem „Jeden naród, silna Polska” i biorą w nim udział m.in prezydent RP Karol Nawrocki, przewodniczący NSZZ "Solidarność" Piotr Duda wraz z członkami prezydium Komisji Krajowej, a także najważniejsi politycy prawicy. Relację na żywo można oglądać na portalu Tysol.pl. Zapraszamy!

Aktywizm sędziów nie pozwala rządowi Niemiec powstrzymać napływu Afgańczyków z ostatniej chwili
Aktywizm sędziów nie pozwala rządowi Niemiec powstrzymać napływu Afgańczyków

„Rząd Merza najwyraźniej nie jest w stanie powstrzymać przybyszów, stając w obliczu aktywizmu sędziowskiego” - alarmuje portal European Conservative.

Niemiecka aktorka chciała potwierdzić żydowskie pochodzenie. Genealog ujawnił, że jej ojciec... służył w Waffen-SS z ostatniej chwili
Niemiecka aktorka chciała potwierdzić żydowskie pochodzenie. Genealog ujawnił, że jej ojciec... służył w Waffen-SS

Uschi Glas, popularna niemiecka aktorka, przez lata była przekonana, że w jej rodzinie mogły być żydowskie korzenie. Zamiast tego genealog ujawnił, że jej ojciec był oficerem Waffen-SS. Sprawę opisał niemiecki dziennik „Bild”.

REKLAMA

Rafał Woś: Dlaczego potrzebujemy politycznego Adwentu

Adwent jest tradycją dobrze znaną praktykującym chrześcijanom. A gdyby tak przenieść choćby odrobinę z jej ducha na życie publiczne?
Rafał Woś Rafał Woś: Dlaczego potrzebujemy politycznego Adwentu
Rafał Woś / fot. M. Żegliński

„Człowiek nie sznurek. Wszystko wytrzyma” – mówi sąsiadka Halina Należyty (w tej roli Alina Janowska) w filmie „Rozmowy kontrolowane”. No, niby tak. Ale wszyscy jesteśmy jednak istotami dość prostymi i kruchymi. Musimy na przykład – choćby nie wiem co – regularnie jeść, spać i odpoczywać. A jeśli ktoś tego nie robi, to jakiś czas – owszem – może i pociągnie, ale potem kłopoty murowane. Natura daje nam oczywiście całą masę mechanizmów obronnych. Jest dzień i jest noc. Są pory roku. Opadające powieki będą nas chronić przed wyniszczającym brakiem snu, a głód i irytacja przed tym, byśmy nie zagłodzili się na śmierć.

Rytuały przeciw autodestrukcji

Brzmi to może i banalnie, ale przecież te prawdy bywają notorycznie ignorowane. Mylę się? Myślę, że nie. Niestety świat (mówiąc delikatnie) zazwyczaj nam w utrzymaniu zdrowej równowagi czy higieny życia codziennego nie bardzo pomaga. Zarzuca obowiązkami, oczekiwaniami, zadaniami i zmartwieniami. Na szczęście i na to są sposoby. Bo wtedy z pomocą przychodzą przeróżne społeczne rytuały. Rodzaj wspólnotowych mechanizmów korekcyjnych i naprawczych, które chronią (a przynajmniej powinny chronić) przed niechybną samodestrukcją jednostki. Akurat chrześcijanie są tu w tej szczęśliwej sytuacji, że nie muszą nawet jakoś szalenie daleko szukać. Mają takich kół ratunkowych całe mnóstwo. Jednym z nich jest właśnie Adwent.

Akurat w polskiej tradycji Adwent ma bardzo rozbudowaną formę. W sensie liturgicznym polega na „oczekiwaniu” na Boże Narodzenie przez cztery niedziele poprzedzające to kluczowe wydarzenie roku. Adwent ma swoją symbolikę i ceremonie. Są wieniec adwentowy, świece czy kalendarze. Są także poranne nabożeństwa, czyli roraty, albo pieśni śpiewane wtedy i tylko wtedy. Adwent jest oczywiście ofertą duchowego przygotowania do świąt. Łódź musi zwolnić przed wejściem do portu, a samolot przed lądowaniem. Inaczej może im się nie udać. Tak samo z Adwentem. Katolik korzystający z tej propozycji wrzuca w grudniu na luz i zwalnia tempo codziennej gonitwy. Przekierowuje energię. Robi w życiu trochę więcej przestrzeni na sprawy duchowe. Chodzi o to, żeby Boże Narodzenie z całym swoim świątecznym ładunkiem miało się gdzie zmieścić. Żeby nie było wrażenia, że wydarzenie przeszło przez palce.

Ale przecież ta oferta ma wymiar także czysto egzystencjalny. Nie tylko duchowo-religijny, ale także czysto psychofizyczny. Słynny amerykański pisarz motywacyjny Stephen Covey pisał o potrzebie „ostrzenia piły”. Był to ostatni z jego słynnych „7 nawyków skutecznego działania” (Covey opublikował je w roku 1989, a praca sprzedała się od tamtej pory w ponad 20 milionach egzemplarzy). Pisarz radził tu biznesowym czy politycznym przywódcom, by nigdy nie zaniedbywali ćwiczeń fizycznych, modlitwy oraz dobrej lektury. Bez nich bowiem po pewnym czasie nie będą w stanie wykonać najprostszych zadań. Nie tylko nie pójdą już dalej, ale wręcz się uwstecznią. Będą jak drwal, który przyszedł do lasu ze stępioną piłą. Przykłada ją do drzewa, szarpie i… nic się nie dzieje. Coś, co kiedyś było proste i oczywiste, staje się nagle niewykonalnym i frustrującym wyzwaniem. Celowo przywołuję tu autora stuprocentowo komercyjnego i jak najbardziej „z tej ziemi”. Ale przecież w gruncie rzeczy Covey z tym swoim „siódmym nawykiem skutecznego działania” przekazuje swoim czytelnikom to samo, co katolicy czy ewangelicy ze swoim Adwentem. Mówi „zwolnij”, „zrób krok do tyłu”, „usiądź”, „złap dystans”. To konieczne nie tylko do tego, by być „jeszcze skuteczniejszym”. Tu chodzi przede wszystkim o to, żeby się nie rozpaść, nie wykoleić i nie stracić wszystkiego, co się latami budowało.

Co ma Adwent do polityki?

Wydaje mi się, że byłoby dość pożytecznie, gdyby tego typu myślenie dotyczyło nie tylko osobistej duchowości albo samodoskonalenia, ale także, by wyszło ono poza te ramy i zawitało do życia społecznego albo politycznego. Chciałbym niniejszym zgłosić postulat ustanowienia „politycznego Adwentu”, choćby i jako oferty kompletnie nieformalnej czy skierowanej do małej garstki adeptów. To już by było bardzo wiele.

Dlaczego uważam, że taki polityczny Adwent jest nam bardzo potrzebny? Bo życie publiczne w warunkach współczesnej demokracji parlamentarno-medialnej jest zbyt intensywne, by nie powiedzieć niszczące. Zacznijmy od tego, że od uczestników (czyli zarówno aktorów, jak i widzów) wymagana jest jakaś nieludzka hiperaktywność i permanentna gotowość do działania. Przyjrzyjmy się tylko kilkunastu minionym miesiącom. Przygotowania do kampanii wyborczej zaczęły się jakiś rok–półtora przed wyborami. Potem było superintensywne półrocze. I jeszcze bardziej morderczy finisz. „Niech się to już skończy. Niezależnie od wyniku” – westchnął pewien znajomy (i szczerze zaangażowany) publicysta na dwa tygodnie przed wyborami. Myślę, że wyrażał dobrze nastroje uczestników oraz widzów naszego demokratycznego spektaklu.

A potem były wybory. I ze sprintu poprzedzającego październikowe głosowanie przeszliśmy płynnie w… galop związany z wyłanianiem nowego rządu i nową sytuacją kohabitacji PiS-owskiego prezydenta z antypisowskim parlamentem. Teraz już z kolei na horyzoncie fiasko misji Mateusza Morawieckiego i powołanie rządu Donalda Tuska. A potem to się dopiero zacznie, bo rozliczenia, eurowybory, wybory samorządowe i prezydenckie. Nie zrozumcie mnie źle. Wszystko to jest od strony publicystycznej, politycznej, ideowej, ekonomicznej, społecznej czy historycznej bardzo ekscytujące, ale i – przyznacie – wycieńczające. Gdyby polityczna Polska była żywym człowiekiem, to znajdowałaby się w czymś w rodzaju permanentnej manii. W stanie wymagającym od uczestników politycznego życia funkcjonowania na niezmiennie superwysokich obrotach. Nie trzeba mieć doktoratu z psychiatrii, by wiedzieć, że nie jest to stan zdrowy. Organizmem już zresztą zaczynają wstrząsać drgawki. Kumulowane miesiącami emocje wybuchają i wychodzą na wierzch, a przecież będzie chyba tylko gorzej.

Przypadek Żakowskiego

Weźmy choćby jeden przypadek z ostatnich dni, choć podobnych przykładów mamy dużo, dużo więcej. Oto liberalny publicysta Jacek Żakowski wybrał się na dyskusję o „odbudowie mediów publicznych po PiS”. Oczywiście robioną – bo jakże inaczej – w gronie samych swoich i podobnie myślących zwolenników antypisu. I tam poprosił o głos, po czym zaczął mówić o konieczności… podzielenia się wpływami w mediach publicznych z tymi, którzy przegrali październikowe wybory. Czyli z PiS-owcami. Tłumaczył, że zasada, w której „zwycięzca bierze wszystko”, nie jest demokratyczna. Przeciwnie – uderza ona w prawa sporej części polskich wyborców (lekko licząc – 7,5 mln ludzi), którzy jednak pomysł na PiS-owską Polskę uważają za swój. Żakowski argumentował, że budowanie mediów na ignorowaniu tego faktu oznacza, iż żadne media publiczne w Polsce odbudowane nie zostaną. Owszem – zwycięzcy będą ukontentowani (choć pewnie nie wszyscy), bo w końcu uda im się odbić z rąk przeciwnika kolejny łup i usunąć stamtąd najbardziej znienawidzonych ludzi. W ich własnym mniemaniu od teraz media będą już rzecz jasna publiczne. Tylko co z tego, skoro ogromna część Polek i Polaków uzna to za ściemę. Za kolejną realizację hasła „teraz k… my”. „Czy jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, że oddajemy na przykład telewizyjną Dwójkę tym, którzy przegrali październikowe wybory?” – pytał Żakowski swoich kolegów i koleżanki, wśród których było wielu i wiele takich, którzy będą mieli coś do powiedzenia na temat nadchodzącego kształtu mediów publicznych w Polsce po nastaniu rządu Tuska. W odpowiedzi Żakowski usłyszał pohukiwania i syczenie. Tak na sali, jak i w późniejszej fali krytycznych komentarzy pod adresem swojego pomysłu oraz siebie samego.

Żakowski sobie oczywiście poradzi. Ale czy jego pomysł wykwitnie? Nie sądzę. Ci, do których publicysta skierował swoje pytanie, zawsze będą mieli wymówkę, że przecież PiS się nie podzielił jak był na Wosie, więc i dlaczego dzielić się mają oni? W efekcie zrealizuje się jednak „klątwa Żakowskiego”, czyli scenariusz, zgodnie z którym teraz wszystko w mediach weźmie anty-PiS, wyrzuci PiS-owców, po czym za parę lat przyjdzie PiS i zrobi to samo. I tak w kółko. Oczywiście do pewnego stopnia będzie to OK. Tak wygląda rywalizacja w hiperspolaryzowanych demokracjach współczesnych. Trochę jak w filmie „Wielki Szu”, gdy grający tytułową rolę Jan Nowicki mówi: „gra była uczciwa, ja oszukiwałem, ty oszukiwałeś, wygrał lepszy”.

Jeszcze możemy

Pytanie brzmi jednak, czy tak się da na dłuższa metę? Polaryzacja – owszem – pozwala wyostrzyć stanowiska i mobilizować ludzi wokół ważnych spraw. Ale jest też kosztowna. Utrzymywanie ciągłego alertu jest niezdrowe dla pojedynczych ludzi oraz zbiorowych uczestników procesu (partii, środowisk i banieczek). Może powodować i powoduje zmęczenie, pęknięcia, wynaturzenia. Żaden organizm nie może znajdować się przecież cały czas w stanie manii. Bo im dłużej i mocnej się ona odciśnie, tym głębszą przyjdzie zapłacić depresją, załamaniem albo zawałem. Może i całego systemu, w którym nieprzekraczalna nienawiść, tyrania, przemoc, a może i zimna (lub gorąca) wojna domowa są kolejnymi etapami zwyrodnienia. To nie jest wszak scenariusz, którego chcemy dla naszej ojczyzny.

Nie chcę ględzić. Zwłaszcza że nie uważam, byśmy byli już blisko tej granicy. Bo w porównaniu z wieloma krajami Europy czy Ameryką nasza kultura polityczna to jest jednak wciąż „Francja elegancja”. Właśnie dlatego jeszcze mamy czas. Jeszcze możemy wrzucić na luz. Odpuścić. Pozwolić, przemyśleć i dać szansę.

Tak właśnie wyobrażam sobie ten nasz polityczny Adwent. Nieformalny, ale jakże potrzebny. Pomyślmy o tym teraz w prawdziwym Adwencie. Akurat jest na to trochę więcej przestrzeni niż zwykle.

Tekst pochodzi z 50 (1820) numeru „Tygodnika Solidarność”.



 

Polecane
Emerytury
Stażowe