Zamach na Trumpa: dwa przerażające wyjaśnienia
Jednak Secret Service tego dachu - jako zagrożenia - albo nie zauważył, albo udał, że on nie istnieje. Wyłączył go z obszaru swojego zainteresowania i przekazał lokalnym, poczciwym policjantom od wypisywania mandatów za wykroczenia drogowe.
Koniec hollywoodzkiego mitu
Dzień zamachu na Donalda Trumpa był dniem totalnej katastrofy dla wizerunku US Secret Service. Miliony żyły przez lata pod wrażeniem hollywoodzkich produkcji filmowych, w których w roli agentów Secret Service występowali tacy aktorzy jak Clint Eastwood ("Na linii ognia") budując obraz perfekcyjnej, niezwyciężonej organizacji. Mit tej - rzekomo najdoskonalszej - agencji ochroniarskiej na świecie runął w gruzy i będzie potrzebował wielu lat oraz dowodów skuteczności, żeby odbudować swój prestiż.
Eksperci w dziedzinie ochrony wymieniają liczne i wręcz wołające o pomstę do nieba błędy funkcjonariuszy tej agencji w owym feralnym dniu. Ich brak zdrowego rozsądku, logiki, wyobraźni, spostrzegawczości, ich zaniedbania, nonszalancja i nieodpowiedzialność umożliwiły 20-letniemu amatorowi (co wydarzyłoby się, gdyby to był fachowiec!?) na zamordowanie niewinnego, przypadkowego człowieka, poważne zranienie dwóch innych osób i oddanie pięciu strzałów, których kule przeleciały o milimetry od głowy byłego, a zarazem prawdopodobnego, przyszłego prezydenta USA. Jeden z tych dwóch strzałów mógł zmienić historię świata. Gdyby Trump nie odwrócił głowy o kilka centymetrów w momencie, gdy nadlatywała kula, która rozerwała mu górną część ucha, nie demokraci szukaliby dziś zastępstwa dla Bidena, ale republikanie - nowego kandydata.
Błąd za błędem i ... zbyt spadzisty dach
A przecież to wszystko nie miało prawa się zdarzyć, a dokładnie właśnie to się zdarzyło. Zamachowiec nie miał prawa pojawić się z bronią na terenie bezpośrednio sąsiadującym z miejscem wiecu, ale się pojawił i - zaskakująco - nikt go nie skontrolował. Nie miał prawa wejść na dach budynku stojącego tak blisko (ok. 130 metrów) od mównicy Trumpa, ale wszedł i - szokująco - nikt go nawet nie usiłował powstrzymać, mimo że już co najmniej godzinę (!) przed zamachem został odnotowany jako osoba podejrzana. Funkcjonariusze policji lub Secret Service powinni natychmiast zareagować na jego obecność na dachu, ale nie zareagowali. Ci sami funkcjonariusze powinni potraktować serio ludzi, którzy wskazywali im leżącego na dachu zamachowca, ale nie potraktowali i tę informację - aż trudno w to uwierzyć! - zlekceważyli. Policjant, który - podobno - zerknął na dach, żeby sprawdzić, czy jest tam ktoś podejrzany, nie powinien przestraszyć się i - podobno - wycofać, gdy zamachowiec skierował w jego stronę broń. Przede wszystkim, Secret Service nie miał prawa wyłączyć budynku, z którego padły strzały, z obszaru chronionego przez swoich funkcjonariuszy i przekazać go lokalnej policji, ale to właśnie zrobiono. To była kluczowa decyzja. I całkiem niezrozumiała. Secret Service nie miał prawa decydować o tym, że jego agenci nie zajmą stanowiska na dachu, na który wszedł zamachowiec, bo ten dach jest...stromy, więc niebezpieczny. A takim idiotycznym, wręcz komicznym powodem wyjaśniała to szefowa Secret Service, Kimberly Cheatle. Stwierdziła w dwa dni po zamachu, że "zwłaszcza ten budynek ma spadzisty dach w najwyższym punkcie. A więc istnieje czynnik bezpieczeństwa, który należy wziąć pod uwagę, że nie chcielibyśmy umieszczać nikogo na pochyłym dachu." Secret Service bojący się stromego dachu? Co za farsa! Co za zdziecinnienie i niekompetencja!
Skąd pewność, że nie ma innych snajperów?
Tak wygląda lista tylko tych najbardziej rzucających się w oczy zaniedbań i błędnych decyzji podjętych przed zamachem.
Jednak to nie wszystko. Najgorsze miało dopiero nastąpić. Bo oto strzały ustają, agenci Secret Service rzucają się na Trumpa, żeby go osłonić, chwilę później jeden z agentów na dachu zabija zamachowca, po czym następuje kolejna kompromitacja tej instytucji. Teraz, gdy wszystko jest już jasne - że trwa zamach, że padają strzały - agenci zaczynają wyprowadzać Donalda Trumpa z trybuny i popełniają już nie błąd w planowaniu, ale w bezpośrednim działaniu: pozwalają mu zatrzymać się na trybunie, wznieść się ponad nich i podnieść wyciągniętą pięść do góry. Skąd agenci mają pewność, jakim cudem, że jest tylko jeden zamachowiec? Jak mogą wiedzieć, że na innym dachu nie ma kolejnego snajpera? A może dwóch? A może trzech? Skąd przeświadczenie, że teraz, gdy głowa prezydenta - ze strużkami krwi na policzku i postrzelonym uchem - wystaje ponad tłum, najwyżej jak to możliwe, nie będzie rozerwana kolejną kulą kolejnego snajpera? Przecież nie wiedzą, że jedynym sprawcą jest samotny 20-latek. O tym dowiedzą się dopiero kilka godzin później. Teraz powinni, według wszelkiej, elementarnej logiki, zakładać, że to może być zorganizowana akcja kilku zamachowców. Nie przychodzi im to jednak do głowy i bezrefleksyjnie, jak ostatni amatorzy, a nie profesjonaliści, "wystawiają" Trumpa na kolejne strzały.
Kolejna szansa na strzał
Ten moment, gdy głowa Trumpa wystaje na tle nieba ponad głowy agentów Secret Service trwa aż 9 sekund. Dla snajpera jest to więcej czasu, niż potrzeba do wykonania strzału. Wystarcza go, żeby fotograf Evan Vucci zrobił fenomenalne zdjęcie, które stało się "ikoniczne" już w momencie, gdy pojawiło się w Internecie. Jeżeli było dość czasu na fotografię, to znaczy, że było też dość czasu na strzał. Trump wykazał się odwagą i nerwami z żelaza. I nie można mieć do niego pretensji, że chciał to pokazać swoim wyborcom i światu. Natomiast dlaczego agenci Secret Service dopuścili do takiej sytuacji, gdy było już jasne, że Trump jest celem strzałów, a plan, który ktoś właśnie realizuje w tym momencie, zmierza do jego zamordowania? Żeby postawić kropkę nad "i" w tym dowodzie na swoją niekompetencję i brak wyobraźni, agenci po kilkunastu sekundach pozwalają Trumpowi po raz drugi na wychylenie się głową ponad dach samochodu, który miał go przewieźć do szpitala. To jakby danie ostatniej szansy snajperowi, który nie zdążył strzelić, gdy Trump był na podium. Pamiętajmy: agenci nie wiedzą i nie mogą wiedzieć, że zamachowiec był jeden. A zachowują się, jakby mieli taką pewność. Skąd ją mogą mieć?
Koszmarne błędy
Brak podstawowego treningu i wiedzy, co należy robić w takiej sytuacji, żeby zminimalizować ryzyko. I to wszystko nie na etapie, gdy nikt jeszcze nie wie, co się wydarzy, ale w trakcie prawdziwej akcji, czyli wtedy, gdy następuje realny i ostateczny egzamin wiedzy, umiejętności, kwalifikacji i sprawności zarówno w podejmowaniu decyzji jak i czysto fizycznej.
Katastrofa! Kosmiczne wymiary. To, że Trump żyje, to wyłącznie kwestia przypadku, lub - jak powiedzą inni - interwencja Opatrzności lub Boga. Tak czy inaczej, nie jest to zasługa Secret Service. I można powiedzieć, że Secret Service miał więcej szczęścia niż rozumu, bo gdyby było więcej zamachowców i gdyby to byli fachowcy, to ostateczny rezultat akcji byłby inny.
Przecież zginął człowiek. A nie powinien. W tym rola zaniedbań i błędów Secret Service jest już ewidentna.
Tylko dwa możliwe wyjaśnienia
To przerażające, ale funkcjonariusze działali tak, jakby chcieli stworzyć żelazne podstawy do spiskowej teorii o wyeliminowaniu kandydata Trumpa przy pomocy ludzi, którzy mieli go ochraniać, na rozkaz ludzi, którzy się śmiertelnie boją, że może wygrać 5 listopada. Bo istnieją tylko dwa wyjaśnienia postawy Secret Service: albo agenci to absolutnie wyjątkowi nieudacznicy, banda nieporadnych amatorów, albo świadomie stworzyli warunki do przeprowadzenia zamachu. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem teorii spiskowych, więc do tego drugiego pomysłu podchodzę nieufnie, ale z logicznego punktu widzenia nic innego poza tymi dwiema możliwościami nie wchodzi w grę.