Właściciele restauracji: To najgorszy sezon od lat

To najgorszy od lat sezon – przyznają niemal jednogłośnie właściciele restauracji, marin i jachtów gotowych do czarteru w Krainie Wielkich Jezior. Nie lepiej jest na Podlasiu, gdzie wielotygodniowe zapowiedzi wprowadzenia strefy buforowej przy granicy skutecznie odstraszyły Polaków od wczasów w najpiękniejszej (jak twierdzą mieszkańcy północno-wschodniej Polski) części Europy. Turystyka zaczyna kuleć nawet nad morzem, co zaskakuje w dobie tropikalnych klimatów, a hotelarze już dzisiaj zapowiadają, że w związku ze słabszym niż oczekiwany sezonem będą rezygnować z inwestycji.
Mazury Właściciele restauracji: To najgorszy sezon od lat
Mazury / Ghalas, CC BY-SA 4.0 , via Wikimedia Commons

Turystyka w takim kraju jak Polska jest doskonałym papierkiem lakmusowym przyszłej kondycji gospodarki narodowej. Jej kondycja pokazuje nie tylko to, jak gospodarka będzie reagować na zmiany w przyrodzie i polityce, ale także zaufanie Polaków do bliższej i dalszej przyszłości ich portfeli. Krótko mówiąc, spodziewając się kryzysu, w pierwszej kolejności rezygnujemy z wakacji i dóbr luksusowych.

Tak zdobywaliśmy Europę

Polska to nie Portugalia, Włochy czy Chorwacja – nigdy nie była mekką i obowiązkowym punktem na liście miejsc do odwiedzenia zagranicznych turystów, o których będą mogli rozmawiać jesienią ze znajomymi. Odczarowanie naszego „turystycznego wykluczenia” mocno zawdzięczamy nielubianym – szczególnie w Gdańsku i Krakowie – młodym Anglikom, którzy ponad dekadę temu odkryli nasz kraj z jego wspaniałymi zabytkami dzięki kilkunastokrotnie tańszemu piwu. Przylatywali do Polski nie po to, żeby cieszyć się naszymi krajobrazami czy czerpać z bogatej historii, ale żeby się niemal za darmo – z perspektywy Londynu czy Liverpoolu – napić i zasnąć na Starym Mieście, wszystko jedno, w którym dużym mieście. To właśnie oni odkryli, że Polska w wielu obszarach wyprzedza kraje Europy Zachodniej, że tu łatwiej posługiwać się kartą i telefonem komórkowym, łatwiej (i taniej – to nie bez znaczenia!) podróżować czy wynająć pokój w niewielkim hotelu. C

hoć delikatnie mówiąc, ta grupa turystów zasłynęła z robienia bałaganu i niszczenia wszystkiego, jej pełne zachwytu opisy dotyczące Polski w serwisach społecznościowych na całym świecie przyniosły nam wiele popularności, wynosząc Kraków, Gdańsk czy Warszawę na pozycję „must have” w kalendarzach europejskich turystów. Pandemia oczywiście pokrzyżowała coraz bardziej dynamiczny rozwój turystyki, ale już po niej na rynku polskich usług turystycznych pojawił się masowy klient... z Polski. 

Dzięki programom społecznym Zjednoczonej Prawicy Polacy pierwszy raz od dekad odważyli się podróżować więcej, a przede wszystkim planować swoje wakacje. Wielu po raz pierwszy w życiu ruszyło za granicę, choć również rodzimy rynek odczuł poprawę koniunktury. Poprawę na tyle silną, że turysta z Polski stał się liczącym się argumentem w rozwoju branży turystycznej w naszym kraju.

Było dobrze, a jest coraz gorzej

Turystyka, choć przeciętnemu podatnikowi kojarzy się z odpoczynkiem, jest jednym z najważniejszych segmentów gospodarki – nie tylko polskiej. Jej znaczenie, obok przemysłu ciężkiego, badań i rozwoju czy usług publicznych, można wymiernie wyrazić w udziale w PKB czy wpływu na wielkość zatrudnienia i bezrobocia. W przypadku naszego kraju jeszcze w ubiegłym roku sektor turystyczny stanowił grubo ponad 6 proc. PKB, pobudzając również inne sektory gospodarki – przede wszystkim budownictwo, transport czy rolnictwo. W ostatnich latach zatrudnienie w tym sektorze znalazło ponad 700 tys. Polaków, którzy dzięki pracy w rodzimej branży i godnym zarobkom pierwszy raz od lat przestali rozważać wyjazd z Polski za pracą – właśnie w turystyce, wszystko jedno, dokąd: do Niemiec, Grecji czy Hiszpanii

To jedna z zalet – ta branża z natury rzeczy wspiera rozwój małych i średnich przedsiębiorstw, co w przypadku nie dość rozwiniętego nad Wisłą przemysłu ciężkiego pozwala naszej gospodarce na osiąganie coraz lepszej pozycji na gospodarczej mapie Europy. Mieszkańcy północno-wschodniej i wschodniej Polski szybko zauważyli, że po reformach Leszka Balcerowicza z początku przemian ustrojowych, które zdewastowały nie tylko gospodarkę, ale również rodziny i społeczeństwo, mają szansę na podniesienie swojego statusu materialnego i społecznego. Kiedy w połowie lat 90. na Podlasiu, Lubelszczyźnie, Podkarpaciu czy Warmii i Mazurach pojawiły się pierwsze gospodarstwa agroturystyczne, dynamiczny wzrost ich popularności pokazał, że to właśnie w nich – a nie w hotelach należących do amerykańskich sieci – chcemy odpoczywać i spędzać czas z rodziną i przyjaciółmi. Z czasem ich właściciele – szczególnie że coraz częściej owe gospodarstwa oferowały wypoczynek aktywny i ciekawy – zaczęli zarabiać coraz więcej. 

Z biegiem lat wewnętrzna turystyka okazała się również doskonałym wskaźnikiem opisującym tendencje całej gospodarki, po który chętnie sięgali analitycy pracujący w bankach czy wielkich korporacjach finansowych. To właśnie tzw. paragony grozy pokazujące wyśrubowane pod niebiosa ceny za obiady w nadmorskich (i nie tylko) barach i restauracjach zapowiadały wysoką inflację, która miała się pojawić po kilku miesiącach. Dzisiaj serwisy społecznościowe i media już ich nie pokazują. Wcale nie dlatego, że nieoczekiwanie potaniały – sektor wciąż stara się odpracować straty z dwóch lat pandemii na początku tej dekady. Po prostu ceny w gastronomii poszły w górę wszędzie, przede wszystkim w wielkich miastach, więc paragony z kurortów nie są już tak szokujące. Poza tym tegoroczny sezon wyraźnie pokazuje, że zainteresowanie ofertą turystyczną zauważalnie maleje – przy czym nie chodzi wyłącznie o ofertę krajową. 

Jeziora prawie puste

W połowie lipca w EkoMarinie w Giżycku – doskonale widocznej zarówno z jeziora Niegocin, jak z niedziałającego dzisiaj dworca PKP (wymiana torów) – zawsze ustawiała się kolejka gości do stolików. Elegancka, jak na warunki kojarzące się z Mazurami, restauracja od rana do nocy serwuje od zawsze mazurskie ryby, ale także wyszukane potrawy. Widok oczekujących na wolny stolik był czymś oczywistym, a turyści czy żeglarze cieszyli się, gdy przyszli na chwilę przed tym, zanim zwolnił się stolik po poprzednich gościach. 

Tym razem – a jest właśnie połowa lipca – z zaskoczeniem zauważam, że goście siedzą tylko przy kilku z nich. Co najmniej dziesięć stolików świeci pustkami.

To miłe zaskoczenie, ale daje mi do myślenia, bo przecież giżyckie popołudnie nie tak powinno wyglądać. Szybki rzut oka na jezioro zaskakuje jeszcze bardziej, bo zamiast kilkudziesięciu żagli, na wodzie widzę jedynie kilka. Za to port przy marinie jest pełen łódek. Większość z nich z flagami firm czarterujących jachty – a to oznacza, że stojące przy kejach i pomostach nie zostały wyczarterowane.

Obsługująca mój stolik 23-letnia Ewa – choć jest młoda, w EkoMarinie pracuje już szósty rok. Oczywiście to praca sezonowa, ale zarabiała tu niemało. Dla studentki urodzonej na Mazurach miesięczna pensja oraz idące – w poprzednich sezonach – w tysiące złotych napiwki zapewniały jej komfortowe studiowanie niemal przez cały rok akademicki.

– Mam wrażenie, że tu jest pusto. – Zatrzymuję ją, kiedy kładzie na stoliku cztery karty menu dla mnie i trzech innych osób, z którymi wybrałem się na mazurski rejs w tym roku. 

– Tak – przyznaje z uśmiechem. – Jest najgorzej od sześciu lat, tyle lat tu pracuję. Nie sądzę, żeby przyjechało więcej ludzi, po prostu tak będzie wyglądać ten sezon.

– Ale przecież jest gorąco, w mieście nie do wytrzymania – zauważam, dodając, że mam na myśli wielkie miasto, w którym biurowce potęgują uczucie i tak trudnego upału.

W miastach mazurskich sytuacja wygląda zupełnie inaczej, bo bliskość wody znacznie łagodzi dojmujące uczucie gorąca, a noce są naprawdę przyjemne – temperatura powietrza spada tu do 15 stopni. 

– Może i tak, ale ludzie nie przyjeżdżają. – Wzrusza ramionami Ewa. – Może boją się, że zabraknie im pieniędzy później, może chcą przyoszczędzić. Podobno ma być trudniej.

Nie dowiaduję się od Ewy, skąd przekonanie o trudnościach. Później podsłucham niechcący jej rozmowę z innymi kelnerami – właśnie o zbliżających się trudnych czasach. Wszyscy spodziewają się kryzysu, choć niespecjalnie wiedzą, skąd miałby przyjść. Wiadomo, że słaby tegoroczny sezon odczuje również Ewa. Mniejsze dochody restauracji to mniejsze wynagrodzenie i – przede wszystkim – mniejsze napiwki. – A bilety coraz droższe, podobnie jak energia… – konkluduje kelnerka.

Kiedy dostaję rachunek za obiad dla czterech osób jeszcze raz ogarnia mnie zdumienie. Dzisiaj zapłacę 147 złotych – to czterokrotnie mniej niż za podobny obiad w sercu Warszawy czy Krakowa. Różnica – na korzyść kurortów turystycznych, które jeszcze podczas tego sezonu odwiedzę – tłumaczy, dlaczego w tym roku w internecie nie pojawiły się „paragony grozy”. 
Mazury rzeczywiście zaskakują ciszą i pustką. Jeziora, na których co roku było pełno jachtów, motorówek czy skuterów wodnych, świecą pustkami, w czym utwierdza mnie bosman jednej z marin nad jeziorem Dargin. Tu również jest restauracja, a jej pracownicy – wszyscy są mieszkańcami nieodległych wiosek – dwoją się i troją, żeby zatrzymać u siebie żeglarzy jak najdłużej. Porcje są gigantyczne, a jedzenie świeże i wyjątkowo smaczne.

– O tu, widzisz, powinna być biała ściana żagli – palcem roztacza krąg, pokazując drugi brzeg jeziora. Zamiast tego, żagli jest… siedem. – Policzyliśmy razem.

– To kwestia pogody?

– Gdzie tam – odpowiada. – Po prostu ludzie nie przyjechali. I to nie chodzi o ceny, bo czarter jachtu może i sumarycznie wydaje się drogi, kiedy za dwa tygodnie musisz zapłacić 10 tysięcy złotych. Tylko że na tym jachcie pływa pięć, sześć, siedem osób, w komfortowych warunkach. Znajdź mi hotel nad wodą, w którym zatrzymasz się na dwa tygodnie i zapłacisz niecałą dwójkę. Mieliśmy tu sezony, że nie było czego czarterować już w maju, takie było obłożenie. Teraz jest po prostu pusto. Ludzie się boją. Nie wydają pieniędzy, bo spodziewają się, że będzie ciężko – mówi bosman.

Telewizja dobiła rynek

Dalej na wschód także są jeziora, chociaż już nie tak wielkie. Podlasie to przede wszystkim mniejsze akweny, lasy, rozlewiska rzek, bagna i – przede wszystkim – cudowna architektura rozrzucona po niemal całym regionie. Można tu znaleźć wszystko: niewielkie kościółki, cerkwie, ale również synagogi i meczety. Niektóre z tych ostatnich zakładali potomkowie Tatarów, którzy wspierali Jana III Sobieskiego w walce z Wielką Hordą i podczas Wiktorii Wiedeńskiej. 

Tutaj też jest wyjątkowo pusto, choć zwykle latem ten region tętni życiem. Mieszkańcy Podlasia – inaczej niż Mazurzy czy Warmiacy – uważają, że to wina działań rządu w związku z sytuacją na polsko-białoruskiej granicy.

– Chodzi o to gadanie, że na granicy jest niebezpiecznie, i że będzie strefa buforowa, więc ludzie się przestraszyli i jeżdżą gdzie indziej. A przecież tu jest bezpiecznie, a strefa to mniej więcej 200 metrów w lesie – mówi mi Darek, właściciel jednego z gospodarstw. Znamy się od dawna, ale tym razem nie chce, żeby ujawniać jego pełne imię i nazwisko (po co mi kłopoty?). – Kiedy zaczęło się lato, to na granicę przyjechało 250 policjantów, oddziały antyterrorystyczne, armatki wodne, sprzęt do walki z tłumem, więc ludzie się boją tutaj przyjeżdżać. Nawet dzwonią coraz rzadziej. Telewizja nie pomaga, bo nas się pokazuje teraz jak strefę niebezpieczną. Wyłącznie tak – mówi. 

Rząd próbował ratować sytuację, przeznaczając na promocję turystyki na Podlasiu ponad milion złotych.
– Fajnie, ale liczyliśmy, że te pieniądze pomogą nam pokryć straty – opowiada Darek. – Promować to my się potrafimy i bez tego. A jaka promocja zadziała, skoro w rządowej telewizji i w TVN bez przerwy są zdjęcia znad granicy? Nie możemy prowadzić turystyki, skoro w tle cały czas słychać słowa „atak”, „wojsko”, „zasieki”.

– Czy prawie puste Podlasie to efekt również większej ostrożności ekonomicznej Polaków? 

– Kto wie, podobno hotele też mają się nie najlepiej w tym roku. A to oznacza, że zimę będziemy mieli cięższą niż zwykle. No i nie ma mowy o inwestycjach czy rozbudowie bazy.

Czytaj także: Niemcy nie dotrzymują obietnic klimatycznych

Czytaj także: Nie żyje trener wielkich skoczków narciarskich

Branża w defensywie

Hotele rzeczywiście mówią o zwalniającej koniunkturze. Izba Gospodarcza Hotelarstwa Polskiego, podsumowując tegoroczny czerwiec, mówi o obłożeniu na poziomie zauważalnie niższym niż rok temu. W czerwcu frekwencję powyżej 50 proc. zanotowało 4/5 ankietowanych hoteli, czyli tyle samo co w maju. Wyniki minionego miesiąca były lepsze od majowych dla hoteli biznesowych i nieco słabsze dla obiektów wypoczynkowych. Jednak to wciąż słabiej w ujęciu rocznym. 

Prawdę mówiąc, hotelarze właśnie tego się spodziewali już po wynikach za tegoroczny styczeń. Wówczas, choć w części Polski rozpoczęły się ferie zimowe, w hotelach w całej Polsce było mniej gości niż zwykle o tej porze roku. Mniejsze obłożenie zdecydowało o wstrzymaniu wzrostu cen, choć przecież inne ceny – w tym energii (a co za tym idzie żywności) i paliw – rosły coraz mocniej. Podobnie spadała liczba rezerwacji, która również teraz – w sezonie – odbiega od poprzednich sezonów letnich. To jeszcze nie oznacza kryzysu w branży, choć zapowiada już zamrożenie wynagrodzeń i wstrzymanie inwestycji.

Kłopoty w rodzimej turystyce i hotelarstwie pojawiają się, kiedy Polacy przestają ufać przyszłości. Nie wydajemy wówczas na wakacje – raczej staramy się oszczędzać, bo czasy mogą być niepewne. Rząd – to już wiadomo – nie planuje wsparcia branży. Planuje za to cięcia w wydatkach – będzie musiał, bo Komisja Europejska przyjęła wobec Polski procedurę przekroczonego deficytu budżetowego. 

Mali i średni gracze rynku turystycznego już dzisiaj z lękiem spoglądają na sezon zimowy – podobne kłopoty mogą czekać beskidzkich i tatrzańskich animatorów sportów zimowych – a z jeszcze większym na przyszły rok. Ciężkie lata, czyli te sprzed 2015 roku, nauczyły ich, że zachwianie tego sektora w niewielkich społecznościach zawsze odbija się echem na pozostałych.
 


 

POLECANE
Umowy między UE a Mercosur boi się rolnictwo w całej Europie z ostatniej chwili
"Umowy między UE a Mercosur boi się rolnictwo w całej Europie"

Umowy o wolnym handlu między UE a Mercosurem boi się nie tylko polska branża mięsna, ale rolnictwo w całej Europie. Rząd planuje sprzeciw. Naszym sojusznikiem jest Francja - czytamy w poniedziałkowym "Pulsie Biznesu".

Plan na zakończenie wojny? Doradca Trumpa zabrał głos z ostatniej chwili
Plan na zakończenie wojny? Doradca Trumpa zabrał głos

Ekipa prezydenta elektra Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa rozpocznie współpracę z administracją prezydenta Joe Bidena w celu osiągniecia „porozumienia” między Ukrainą i Rosją - oświadczył w niedzielę w telewizji Fox News Michael Waltz, nominowany przez Trumpa na stanowisko doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego.

Genialne w swej prostocie. Zaskoczenie dla fanów Familiady z ostatniej chwili
"Genialne w swej prostocie". Zaskoczenie dla fanów "Familiady"

Z okazji 30-lecia "Familiady" produkcja programu zdecydowała się ujawnić tajemnicę słynnego kącika muzycznego. Przez lata widzowie wyobrażali sobie to miejsce jako profesjonalne, dźwiękoszczelne studio – być może szklany pokój lub elegancką kabinę. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna.

Nawrocki: Polska to moja miłość, dlatego jestem gotowy zostać jej prezydentem z ostatniej chwili
Nawrocki: Polska to moja miłość, dlatego jestem gotowy zostać jej prezydentem

Prezes IPN Karol Nawrocki zadeklarował podczas niedzielnej konwencji w Krakowie, że Polska to jego miłość, dlatego jest gotowy zostać jej prezydentem. Jego pierwszą obietnicą wyborczą jest zakończenie wojny polsko-polskiej.

Prof. Krasnodębski: Mamy przedstawiciela warszawskiej elitki kontra przedstawiciela Polski tylko u nas
Prof. Krasnodębski: Mamy przedstawiciela warszawskiej elitki kontra przedstawiciela Polski

– Mamy ponadpartyjnego kandydata, podkreślającego swoje związki ze zwykłymi Polakami. Karol Nawrocki dosyć też skutecznie wypunktował słabości przeciwnika, a z drugiej strony mówił o programie, o ambitnej Polsce, o inwestycjach, o tych wszystkich rzeczach, o których Polacy dyskutują – skomentował wybór kandydata PiS prof. Zdzisław Krasnodębski.

Rozpłakałam się. Uczestniczka Tańca z gwiazdami przerwała milczenie z ostatniej chwili
"Rozpłakałam się". Uczestniczka "Tańca z gwiazdami" przerwała milczenie

Vanessa Aleksander, która wygrała 15. edycję „Tańca z Gwiazdami”, po tygodniu milczenia przerwała ciszę i udzieliła pierwszego wywiadu. W rozmowie w programie „Halo tu Polsat” aktorka opowiedziała o emocjach związanych z wygraną i wielu trudnych momentach na drodze do finału.

Prezes PiS zabrał głos. Uzasadnił wybór kandydata z ostatniej chwili
Prezes PiS zabrał głos. Uzasadnił wybór kandydata

Prezes PiS Jarosław Kaczyński ocenił, że mamy dziś stan wojny polsko-polskiej, której Polacy nie chcą. Dlatego - jak przekonywał - potrzebny jest kandydat na prezydenta, który będzie niezależny od formacji politycznych i zakończy tę wojnę w imię interesu Polski. Dodał, że takim kandydatem jest Karol Nawrocki.

Potężne uderzenie w kieszenie Polaków. Drastyczny wzrost rachunków w 2025 roku z ostatniej chwili
Potężne uderzenie w kieszenie Polaków. Drastyczny wzrost rachunków w 2025 roku

Rok 2025 może okazać się finansowym wyzwaniem dla wielu Polaków. Jak wynika z badania Krajowego Rejestru Długów, aż 80% rodaków spodziewa się wzrostu rachunków i opłat. Najbardziej drastyczne podwyżki mogą dotknąć ogrzewania, a także innych podstawowych kosztów życia.

To już oficjalnie. Wiemy, kto będzie kandydatem PiS z ostatniej chwili
To już oficjalnie. Wiemy, kto będzie kandydatem PiS

Rozpoczęła się konwencja z udziałem m.in. prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, w trakcie której ogłoszono decyzję dotyczącą poparcia bezpartyjnego kandydata na prezydenta.

Drwiący wpis Tuska. Jest riposta PiS z ostatniej chwili
Drwiący wpis Tuska. Jest riposta PiS

W niedzielę, w krakowskiej Hali "Sokół", Prawo i Sprawiedliwość ogłosi swojego kandydata na prezydenta podczas wydarzenia określanego jako "spotkanie obywatelskie". Choć oficjalne nazwisko nie padło, według wielu doniesień medialnych to Karol Nawrocki, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, ma otrzymać poparcie partii Jarosława Kaczyńskiego. Proces wyłaniania kandydata był jednak burzliwy, a decyzję podjęto po długich negocjacjach.

REKLAMA

Właściciele restauracji: To najgorszy sezon od lat

To najgorszy od lat sezon – przyznają niemal jednogłośnie właściciele restauracji, marin i jachtów gotowych do czarteru w Krainie Wielkich Jezior. Nie lepiej jest na Podlasiu, gdzie wielotygodniowe zapowiedzi wprowadzenia strefy buforowej przy granicy skutecznie odstraszyły Polaków od wczasów w najpiękniejszej (jak twierdzą mieszkańcy północno-wschodniej Polski) części Europy. Turystyka zaczyna kuleć nawet nad morzem, co zaskakuje w dobie tropikalnych klimatów, a hotelarze już dzisiaj zapowiadają, że w związku ze słabszym niż oczekiwany sezonem będą rezygnować z inwestycji.
Mazury Właściciele restauracji: To najgorszy sezon od lat
Mazury / Ghalas, CC BY-SA 4.0 , via Wikimedia Commons

Turystyka w takim kraju jak Polska jest doskonałym papierkiem lakmusowym przyszłej kondycji gospodarki narodowej. Jej kondycja pokazuje nie tylko to, jak gospodarka będzie reagować na zmiany w przyrodzie i polityce, ale także zaufanie Polaków do bliższej i dalszej przyszłości ich portfeli. Krótko mówiąc, spodziewając się kryzysu, w pierwszej kolejności rezygnujemy z wakacji i dóbr luksusowych.

Tak zdobywaliśmy Europę

Polska to nie Portugalia, Włochy czy Chorwacja – nigdy nie była mekką i obowiązkowym punktem na liście miejsc do odwiedzenia zagranicznych turystów, o których będą mogli rozmawiać jesienią ze znajomymi. Odczarowanie naszego „turystycznego wykluczenia” mocno zawdzięczamy nielubianym – szczególnie w Gdańsku i Krakowie – młodym Anglikom, którzy ponad dekadę temu odkryli nasz kraj z jego wspaniałymi zabytkami dzięki kilkunastokrotnie tańszemu piwu. Przylatywali do Polski nie po to, żeby cieszyć się naszymi krajobrazami czy czerpać z bogatej historii, ale żeby się niemal za darmo – z perspektywy Londynu czy Liverpoolu – napić i zasnąć na Starym Mieście, wszystko jedno, w którym dużym mieście. To właśnie oni odkryli, że Polska w wielu obszarach wyprzedza kraje Europy Zachodniej, że tu łatwiej posługiwać się kartą i telefonem komórkowym, łatwiej (i taniej – to nie bez znaczenia!) podróżować czy wynająć pokój w niewielkim hotelu. C

hoć delikatnie mówiąc, ta grupa turystów zasłynęła z robienia bałaganu i niszczenia wszystkiego, jej pełne zachwytu opisy dotyczące Polski w serwisach społecznościowych na całym świecie przyniosły nam wiele popularności, wynosząc Kraków, Gdańsk czy Warszawę na pozycję „must have” w kalendarzach europejskich turystów. Pandemia oczywiście pokrzyżowała coraz bardziej dynamiczny rozwój turystyki, ale już po niej na rynku polskich usług turystycznych pojawił się masowy klient... z Polski. 

Dzięki programom społecznym Zjednoczonej Prawicy Polacy pierwszy raz od dekad odważyli się podróżować więcej, a przede wszystkim planować swoje wakacje. Wielu po raz pierwszy w życiu ruszyło za granicę, choć również rodzimy rynek odczuł poprawę koniunktury. Poprawę na tyle silną, że turysta z Polski stał się liczącym się argumentem w rozwoju branży turystycznej w naszym kraju.

Było dobrze, a jest coraz gorzej

Turystyka, choć przeciętnemu podatnikowi kojarzy się z odpoczynkiem, jest jednym z najważniejszych segmentów gospodarki – nie tylko polskiej. Jej znaczenie, obok przemysłu ciężkiego, badań i rozwoju czy usług publicznych, można wymiernie wyrazić w udziale w PKB czy wpływu na wielkość zatrudnienia i bezrobocia. W przypadku naszego kraju jeszcze w ubiegłym roku sektor turystyczny stanowił grubo ponad 6 proc. PKB, pobudzając również inne sektory gospodarki – przede wszystkim budownictwo, transport czy rolnictwo. W ostatnich latach zatrudnienie w tym sektorze znalazło ponad 700 tys. Polaków, którzy dzięki pracy w rodzimej branży i godnym zarobkom pierwszy raz od lat przestali rozważać wyjazd z Polski za pracą – właśnie w turystyce, wszystko jedno, dokąd: do Niemiec, Grecji czy Hiszpanii

To jedna z zalet – ta branża z natury rzeczy wspiera rozwój małych i średnich przedsiębiorstw, co w przypadku nie dość rozwiniętego nad Wisłą przemysłu ciężkiego pozwala naszej gospodarce na osiąganie coraz lepszej pozycji na gospodarczej mapie Europy. Mieszkańcy północno-wschodniej i wschodniej Polski szybko zauważyli, że po reformach Leszka Balcerowicza z początku przemian ustrojowych, które zdewastowały nie tylko gospodarkę, ale również rodziny i społeczeństwo, mają szansę na podniesienie swojego statusu materialnego i społecznego. Kiedy w połowie lat 90. na Podlasiu, Lubelszczyźnie, Podkarpaciu czy Warmii i Mazurach pojawiły się pierwsze gospodarstwa agroturystyczne, dynamiczny wzrost ich popularności pokazał, że to właśnie w nich – a nie w hotelach należących do amerykańskich sieci – chcemy odpoczywać i spędzać czas z rodziną i przyjaciółmi. Z czasem ich właściciele – szczególnie że coraz częściej owe gospodarstwa oferowały wypoczynek aktywny i ciekawy – zaczęli zarabiać coraz więcej. 

Z biegiem lat wewnętrzna turystyka okazała się również doskonałym wskaźnikiem opisującym tendencje całej gospodarki, po który chętnie sięgali analitycy pracujący w bankach czy wielkich korporacjach finansowych. To właśnie tzw. paragony grozy pokazujące wyśrubowane pod niebiosa ceny za obiady w nadmorskich (i nie tylko) barach i restauracjach zapowiadały wysoką inflację, która miała się pojawić po kilku miesiącach. Dzisiaj serwisy społecznościowe i media już ich nie pokazują. Wcale nie dlatego, że nieoczekiwanie potaniały – sektor wciąż stara się odpracować straty z dwóch lat pandemii na początku tej dekady. Po prostu ceny w gastronomii poszły w górę wszędzie, przede wszystkim w wielkich miastach, więc paragony z kurortów nie są już tak szokujące. Poza tym tegoroczny sezon wyraźnie pokazuje, że zainteresowanie ofertą turystyczną zauważalnie maleje – przy czym nie chodzi wyłącznie o ofertę krajową. 

Jeziora prawie puste

W połowie lipca w EkoMarinie w Giżycku – doskonale widocznej zarówno z jeziora Niegocin, jak z niedziałającego dzisiaj dworca PKP (wymiana torów) – zawsze ustawiała się kolejka gości do stolików. Elegancka, jak na warunki kojarzące się z Mazurami, restauracja od rana do nocy serwuje od zawsze mazurskie ryby, ale także wyszukane potrawy. Widok oczekujących na wolny stolik był czymś oczywistym, a turyści czy żeglarze cieszyli się, gdy przyszli na chwilę przed tym, zanim zwolnił się stolik po poprzednich gościach. 

Tym razem – a jest właśnie połowa lipca – z zaskoczeniem zauważam, że goście siedzą tylko przy kilku z nich. Co najmniej dziesięć stolików świeci pustkami.

To miłe zaskoczenie, ale daje mi do myślenia, bo przecież giżyckie popołudnie nie tak powinno wyglądać. Szybki rzut oka na jezioro zaskakuje jeszcze bardziej, bo zamiast kilkudziesięciu żagli, na wodzie widzę jedynie kilka. Za to port przy marinie jest pełen łódek. Większość z nich z flagami firm czarterujących jachty – a to oznacza, że stojące przy kejach i pomostach nie zostały wyczarterowane.

Obsługująca mój stolik 23-letnia Ewa – choć jest młoda, w EkoMarinie pracuje już szósty rok. Oczywiście to praca sezonowa, ale zarabiała tu niemało. Dla studentki urodzonej na Mazurach miesięczna pensja oraz idące – w poprzednich sezonach – w tysiące złotych napiwki zapewniały jej komfortowe studiowanie niemal przez cały rok akademicki.

– Mam wrażenie, że tu jest pusto. – Zatrzymuję ją, kiedy kładzie na stoliku cztery karty menu dla mnie i trzech innych osób, z którymi wybrałem się na mazurski rejs w tym roku. 

– Tak – przyznaje z uśmiechem. – Jest najgorzej od sześciu lat, tyle lat tu pracuję. Nie sądzę, żeby przyjechało więcej ludzi, po prostu tak będzie wyglądać ten sezon.

– Ale przecież jest gorąco, w mieście nie do wytrzymania – zauważam, dodając, że mam na myśli wielkie miasto, w którym biurowce potęgują uczucie i tak trudnego upału.

W miastach mazurskich sytuacja wygląda zupełnie inaczej, bo bliskość wody znacznie łagodzi dojmujące uczucie gorąca, a noce są naprawdę przyjemne – temperatura powietrza spada tu do 15 stopni. 

– Może i tak, ale ludzie nie przyjeżdżają. – Wzrusza ramionami Ewa. – Może boją się, że zabraknie im pieniędzy później, może chcą przyoszczędzić. Podobno ma być trudniej.

Nie dowiaduję się od Ewy, skąd przekonanie o trudnościach. Później podsłucham niechcący jej rozmowę z innymi kelnerami – właśnie o zbliżających się trudnych czasach. Wszyscy spodziewają się kryzysu, choć niespecjalnie wiedzą, skąd miałby przyjść. Wiadomo, że słaby tegoroczny sezon odczuje również Ewa. Mniejsze dochody restauracji to mniejsze wynagrodzenie i – przede wszystkim – mniejsze napiwki. – A bilety coraz droższe, podobnie jak energia… – konkluduje kelnerka.

Kiedy dostaję rachunek za obiad dla czterech osób jeszcze raz ogarnia mnie zdumienie. Dzisiaj zapłacę 147 złotych – to czterokrotnie mniej niż za podobny obiad w sercu Warszawy czy Krakowa. Różnica – na korzyść kurortów turystycznych, które jeszcze podczas tego sezonu odwiedzę – tłumaczy, dlaczego w tym roku w internecie nie pojawiły się „paragony grozy”. 
Mazury rzeczywiście zaskakują ciszą i pustką. Jeziora, na których co roku było pełno jachtów, motorówek czy skuterów wodnych, świecą pustkami, w czym utwierdza mnie bosman jednej z marin nad jeziorem Dargin. Tu również jest restauracja, a jej pracownicy – wszyscy są mieszkańcami nieodległych wiosek – dwoją się i troją, żeby zatrzymać u siebie żeglarzy jak najdłużej. Porcje są gigantyczne, a jedzenie świeże i wyjątkowo smaczne.

– O tu, widzisz, powinna być biała ściana żagli – palcem roztacza krąg, pokazując drugi brzeg jeziora. Zamiast tego, żagli jest… siedem. – Policzyliśmy razem.

– To kwestia pogody?

– Gdzie tam – odpowiada. – Po prostu ludzie nie przyjechali. I to nie chodzi o ceny, bo czarter jachtu może i sumarycznie wydaje się drogi, kiedy za dwa tygodnie musisz zapłacić 10 tysięcy złotych. Tylko że na tym jachcie pływa pięć, sześć, siedem osób, w komfortowych warunkach. Znajdź mi hotel nad wodą, w którym zatrzymasz się na dwa tygodnie i zapłacisz niecałą dwójkę. Mieliśmy tu sezony, że nie było czego czarterować już w maju, takie było obłożenie. Teraz jest po prostu pusto. Ludzie się boją. Nie wydają pieniędzy, bo spodziewają się, że będzie ciężko – mówi bosman.

Telewizja dobiła rynek

Dalej na wschód także są jeziora, chociaż już nie tak wielkie. Podlasie to przede wszystkim mniejsze akweny, lasy, rozlewiska rzek, bagna i – przede wszystkim – cudowna architektura rozrzucona po niemal całym regionie. Można tu znaleźć wszystko: niewielkie kościółki, cerkwie, ale również synagogi i meczety. Niektóre z tych ostatnich zakładali potomkowie Tatarów, którzy wspierali Jana III Sobieskiego w walce z Wielką Hordą i podczas Wiktorii Wiedeńskiej. 

Tutaj też jest wyjątkowo pusto, choć zwykle latem ten region tętni życiem. Mieszkańcy Podlasia – inaczej niż Mazurzy czy Warmiacy – uważają, że to wina działań rządu w związku z sytuacją na polsko-białoruskiej granicy.

– Chodzi o to gadanie, że na granicy jest niebezpiecznie, i że będzie strefa buforowa, więc ludzie się przestraszyli i jeżdżą gdzie indziej. A przecież tu jest bezpiecznie, a strefa to mniej więcej 200 metrów w lesie – mówi mi Darek, właściciel jednego z gospodarstw. Znamy się od dawna, ale tym razem nie chce, żeby ujawniać jego pełne imię i nazwisko (po co mi kłopoty?). – Kiedy zaczęło się lato, to na granicę przyjechało 250 policjantów, oddziały antyterrorystyczne, armatki wodne, sprzęt do walki z tłumem, więc ludzie się boją tutaj przyjeżdżać. Nawet dzwonią coraz rzadziej. Telewizja nie pomaga, bo nas się pokazuje teraz jak strefę niebezpieczną. Wyłącznie tak – mówi. 

Rząd próbował ratować sytuację, przeznaczając na promocję turystyki na Podlasiu ponad milion złotych.
– Fajnie, ale liczyliśmy, że te pieniądze pomogą nam pokryć straty – opowiada Darek. – Promować to my się potrafimy i bez tego. A jaka promocja zadziała, skoro w rządowej telewizji i w TVN bez przerwy są zdjęcia znad granicy? Nie możemy prowadzić turystyki, skoro w tle cały czas słychać słowa „atak”, „wojsko”, „zasieki”.

– Czy prawie puste Podlasie to efekt również większej ostrożności ekonomicznej Polaków? 

– Kto wie, podobno hotele też mają się nie najlepiej w tym roku. A to oznacza, że zimę będziemy mieli cięższą niż zwykle. No i nie ma mowy o inwestycjach czy rozbudowie bazy.

Czytaj także: Niemcy nie dotrzymują obietnic klimatycznych

Czytaj także: Nie żyje trener wielkich skoczków narciarskich

Branża w defensywie

Hotele rzeczywiście mówią o zwalniającej koniunkturze. Izba Gospodarcza Hotelarstwa Polskiego, podsumowując tegoroczny czerwiec, mówi o obłożeniu na poziomie zauważalnie niższym niż rok temu. W czerwcu frekwencję powyżej 50 proc. zanotowało 4/5 ankietowanych hoteli, czyli tyle samo co w maju. Wyniki minionego miesiąca były lepsze od majowych dla hoteli biznesowych i nieco słabsze dla obiektów wypoczynkowych. Jednak to wciąż słabiej w ujęciu rocznym. 

Prawdę mówiąc, hotelarze właśnie tego się spodziewali już po wynikach za tegoroczny styczeń. Wówczas, choć w części Polski rozpoczęły się ferie zimowe, w hotelach w całej Polsce było mniej gości niż zwykle o tej porze roku. Mniejsze obłożenie zdecydowało o wstrzymaniu wzrostu cen, choć przecież inne ceny – w tym energii (a co za tym idzie żywności) i paliw – rosły coraz mocniej. Podobnie spadała liczba rezerwacji, która również teraz – w sezonie – odbiega od poprzednich sezonów letnich. To jeszcze nie oznacza kryzysu w branży, choć zapowiada już zamrożenie wynagrodzeń i wstrzymanie inwestycji.

Kłopoty w rodzimej turystyce i hotelarstwie pojawiają się, kiedy Polacy przestają ufać przyszłości. Nie wydajemy wówczas na wakacje – raczej staramy się oszczędzać, bo czasy mogą być niepewne. Rząd – to już wiadomo – nie planuje wsparcia branży. Planuje za to cięcia w wydatkach – będzie musiał, bo Komisja Europejska przyjęła wobec Polski procedurę przekroczonego deficytu budżetowego. 

Mali i średni gracze rynku turystycznego już dzisiaj z lękiem spoglądają na sezon zimowy – podobne kłopoty mogą czekać beskidzkich i tatrzańskich animatorów sportów zimowych – a z jeszcze większym na przyszły rok. Ciężkie lata, czyli te sprzed 2015 roku, nauczyły ich, że zachwianie tego sektora w niewielkich społecznościach zawsze odbija się echem na pozostałych.
 



 

Polecane
Emerytury
Stażowe