Wojciech Stanisławski: Czytam, chadzam, doradzam, odradzam. Imiona rzeki
„Pod rozmaitymi imionami was tylko sławiłem, rzeki!/ Wy jesteście i miód i miłość i śmierć i taniec”. Tak zaczyna się jeden z najpiękniejszych (choć konkurencja jest spora) wierszy Czesława Miłosza. A jednym z tych, którzy najpełniej oddali tę pochwałę w malarstwie, ograniczając się, to prawda, tylko do jednej rzeki – jest Stanisław Baj, urodzony w Dołhobrodach: niedaleko Włodawy, o dwa kroki od Bugu.
"Bugi"
Nie spodziewałem się tej retrospektywy w niedawno otwartej, rzadko chyba odwiedzanej poza godzinami spektakli galerii w budynku Teatru Wielkiego, nie sądziłem, że poznam Baja tak różnego od tego, co dotąd pokazywano mi w albumach i na wystawach. Może winni są marszandzi i kuratorzy, którzy na plan pierwszy wysuwają przede wszystkim to, co „ładne”, a może to ja sam nabrałem się trochę na te dzieła malarza, które już na pierwszy rzut oka oferują urodę świata i spokój?
Nigdy nie były to, rzecz jasna, „landszafciki”, przesłodzone obrazki szumiącej jak w wierszyku z elementarza rzeczki. Ale wiele „Bugów” Baja pokazywało pełną harmonię świata: biel, jasne szarości, zielenie i oranże jak w pastelach Elżbiety Wasiuczyńskiej, pejzaż brzegu i rzeki: czystych, dostojnych, nieskażonych ani brudem, ani obecnością człowieka. Można być prawie pewnym, że obrazy, o których piszę, powstawały wczesnym, letnim rankiem: słońce już wzeszło, opadły rosy, świat jak w piątym dniu stworzenia, cały będący obietnicą. A inne – ciemniejsze, ciemnozielone, pełne „toni” – też były, nazwijmy to, „marynistyczne” w szczególnej, fluwialnej, czyli rzecznej, odmianie.
Takie płótna też pojawiają się na wystawie, choć w dość impresyjnej manierze, stworzone mocniejszymi pociągnięciami pędzla: to już nie mgiełki, to solidna robota w farbie. Ale tym, co naprawdę uderza, jest Bug („są Bugi”, wypada napisać, choć to niegramatyczne) malowane w zupełnie odmienny sposób. Nocą, to po pierwsze – i jest wielka siła w tym minimalizmie, w różnych odcieniach grafitu i czerni, których nie odda żadna reprodukcja, w słabych poświatach i odbiciach księżyca. Ale najbardziej poruszają te obrazy, w których Baj zdecydował się pójść jeszcze dalej. To już nie realizm – to kondensowanie doznania, sprowadzanie „Bugu”, miliona doznań, jakie dostarcza wielka, płynąca w nocy rzeka, do abstrakcyjnego skrótu: czerni i na jej tle mżącej, albo odwrotnie, rtęciowej, aż raniącej oko bieli. Jest w tym i kondensacja, mocniejsza niż to, co osiąga informatyka, i tym bardziej zdumiewająca, że w obrębie oeuvre jednego artysty, ewolucja – jakbyśmy od realistycznych rzeźb baroku czy Auguste’a Rodina przeszli nagle do syntetycznych, „skróconych” dzieł Constantina Brâncuşiego. Może i aluzja do Przemienienia?
A jednocześnie, nawet w obrazach najbliższych geometrycznej abstrakcji, rozpoznajemy Bug. I już sama wytrwałość, by swoje zmagania z przedstawieniem widzianego związać z jednym pejzażem, z jednym zakolem rzeki, zamiast wędrować po plenerach i ustawiać sobie światło, każe spojrzeć na to dzieło z szacunkiem, także przez to, jakiej skromności jest wyrazem, jak różne jest od ptasiej płochości i koguciej pychy większości współczesnego „malariatu”. Znowu przypomina się Miłosz, choć tym razem z „Gucia zaczarowanego”, z fragmentu, który jest pochwałą pokory malarza: „Rok za rokiem okrążał grube drzewo/ Przykładając dłoń do oka i mrucząc w podziwie./ Jak zazdrościł tym, co drzewo rysują jedną kreską!/ Ale przenośnia wydawała mu się czymś nieskromnym”.
"Portrety rzeki"
Ma Stanisław Baj swoje sprawy, swoje fechtunki z „malariatem” i wspomina o nich zaskakująco wprost (On sam czy kurator wystawy? Na to pierwsze wskazuje fakt, że pisane są w pierwszej osobie liczby pojedynczej) w krótkich komentarzach umieszczonych w kilku miejscach między obrazami: wraca tam nuta satysfakcji z tego, że pod dach Opery trafiły dzieła i motywy, którym nie wróżono sukcesu: „Z tym, chłopaku, na warszawskich salonach się nie przebijesz” miał usłyszeć w połowie lat 70., kończąc jako swoją pracę dyplomową „Wóz z gnojem”: brunatny i zielony obraz, z twarzami uproszczonymi trochę jak u Tadeusza Makowskiego i nader trywialną treścią. A jednak: „Wóz...” znalazł się pod dachem Teatru Wielkiego i Opery. A przecież dach ten wieńczy „kwadryga Apolla”, czyli rzeźba powstała z inicjatywy Waldemara Dąbrowskiego, a odsłonięta w roku 2002 przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego – można rzec, stanowiąca kwintesencję smaku i ambicji salonów warszawskich. No proszę.
Pod tym dachem znalazło się kilkadziesiąt jeszcze realistycznych obrazów Stanisława Baja ukazujących życie i mieszkańców Dołhobrodów: on sam największe znaczenie przywiązuje do malowanych przez wiele lat kolejnych portretów swojej matki, ja, doceniając je, za największe dokonanie uważam wizerunek jednego z sąsiadów, zatytułowany po prostu „Stasiek – wrota” (2004): kapitalne nawiązanie do bardzo podobnego ujęcia sylwetki przez van Gogha na obrazie „Stary człowiek w smutku” (i do podobnego rozegrania siedzącej figury przez Józefa Czapskiego). W tym miejscu warto zresztą odnotować jeszcze jeden nietuzinkowy gest artysty: hołd, który postanowił oddać trzem „twórcom ludowym” z Dołhobrodów i okolic, wystawiając ich obrazy na szkle, grafiki oraz, najlepsze chyba artystycznie, pełne ekspresji rzeźby Romana Śledzia, pisząc o nich jako o ludziach, którym „dano wielki talent, nie dano szkół” i powracając z przekornym refrenem o dziełach, które z lekceważonego Podlasia trafiły na plac Teatralny.
A jednak, obejrzawszy „Zdjęcia z krzyża” Śledzia i Bajowe portrety sąsiadów w kaszkietach, wracam do dwudziestu może, nie więcej, obrazów ukazujących Bug: wiosenny, nocny, deszczowy, oślepiający odbiciem, o obrazie zatytułowanym „Bug – ucho igielne”, w nawiązaniu pewnie do powieści Wiesława Myśliwskiego pod tym tytułem, do której Baj zaprojektował okładkę; do czterech wizerunków nocnego Bugu zaaranżowanych tak, że wyglądają jak kolumnada otwarta na ciemność.
Myślę, że te „portrety rzeki”, obok wierności miejscu, obok prezentacji możliwości warsztatowych (tak bardzo oczekiwanych u profesora prowadzącego Pracownię Malarstwa na ASP!) przede wszystkim pokazują, czym może być, tak dawno, wydawałoby się, zapomniana przez sztukę europejską, kontemplacja. Kontemplacja, która nie jest „techniką jogina”, zabiegiem samym w sobie, lecz prowadzi do zrozumienia naszego miejsca w świecie. Jak pisze w wierszu o rzekach Miłosz: „Od jasnych zdrojów na murawach, pod którymi szemrzą poniki,/ Zaczyna się wasz bieg i mój bieg, i zachwyt i przemijanie”.
Stanisław Baj, Malarstwo. Galeria Opera (Plac Teatralny, Warszawa), 1.10. – 30.11.2024 roku; kurator Marcin Fedisz.
CZYTAJ TAKŻE: