Podział polskiego społeczeństwa jest starszy niż konflikt PO – PiS

Co musisz wiedzieć?
- Podział polskiego społeczeństwa wynika z mieszaniny kompleksów i poczucia wyższości.
- Historia wewnętrznych różnić sięga czasów księcia Jeremiego Wiśniowieckiego i Bohdana Chmielnickiego.
- Wywyższenie powoduje oderwanie się politycznego establishmentu od narodu i od racji stanu.
Uwielbiamy uproszczenia. Podziałowi ma być winny Jarosław Kaczyński lub Donald Tusk – wybór złego charakteru zależy od poglądów politycznych. Ale linii podziału można znaleźć więcej: bogaci – biedni, wykształceni – niewykształceni, konserwatyści – lewicowcy, województwa wschodnie – województwa zachodnie, patrioci – bezideowcy, wnuki AK – wnuki UB, liberałowie – narodowcy, zwolennicy Unii Europejskiej – sceptycy, my – oni itd. Długo jeszcze można mnożyć te antagonizmy, ale one i tak niewiele nam powiedzą o tym, co oraz na jakie części tak naprawdę dzieli Polskę.
- Komunikat dla mieszkańców Poznania
- Niepokojące informacje z granicy. Komunikat Straży Granicznej
- Komunikat dla mieszkańców woj. warmińsko-mazurskiego
- Braun podjął decyzję. Ogłosił, kogo poprze w II turze
- Wyłączenia prądu w Krakowie. Jest komunikat
- II tura wyborów prezydenckich. Dziś Andrzej Duda wygłosi orędzie
- Nowe pomysły Niemiec ws. polityki migracyjnej. Berlin chce zerwać z obecnymi przepisami
- II tura wyborów prezydenckich. Najnowszy sondaż
- Nie żyje polski mistrz świata
Długa historia podziału
Książę Jeremi Wiśniowiecki, wielki dowódca, który brutalnie tłumił kozackie bunty, a potem stawił czoła powstaniu Bohdana Chmielnickiego, w jednym z listów pisał, że nie chce żyć w Rzeczpospolitej, jeśli głos „hultajstwa” ma być w niej słuchany. Bo motłoch trzeba trzymać pod butem. Pycha i arogancja księcia są zaskakujące tym bardziej, że musiał zdawać sobie sprawę, że owo „hultajstwo” zyskało świadomość i nie wyrzeknie się już swoich praw. Nawet jeśli on utopi kraj we krwi, konflikt nie zniknie.
Wiśniowieckiemu, którego syn w uznaniu zasług ojca został królem, nie mieściło się w głowie, że kozackim i chłopskim masom należą się jakieś prawa. Wolałby – jak pisał – by Rzeczpospolitej nie było, niż gdyby miała liczyć się z chamstwem.
Nie chodzi tu tylko o poczucie wyższości lepiej wykształconego, bogatszego, lepiej urodzonego, bardziej świadomego członka elit polskich i europejskich nad ciemnymi masami. Chodzi raczej o to, do kogo kraj ma należeć. Wiśniowiecki był przekonany, że do niego oraz jemu podobnych, i nie zamierzał się tą własnością dzielić. Prędzej wolał śmierć własną lub Rzeczpospolitej, niżby hultajstwo miało dojść do głosu.
Czy ta postawa tak bardzo różni się od tego, co dziś prezentują liberalno-lewicowe elity? Czy nie wolą, by Polski nie było wcale i by rozpłynęła się w Unii Europejskiej, niżby miała być rządzona przez prawicę, którą zresztą szczerze pogardzają?
Wstyd przed całym światem
Zmarły niedawno aktor Jerzy Stuhr przyznał w jednym z wywiadów, że gdy wyjeżdżał z żoną za granicę, to prosił, by nie mówiła do niego po polsku. Nie ukrywał, że wstydził się, kim jest, bo wielu rodaków zachowywało się nieodpowiednio.
To zaskakujące, jak można jednocześnie zachwycać się polską literaturą, recytować teksty poetów, wcielać się w role stworzone przez wybitnych pisarzy i być piewcą kultury narodowej na użytek wewnętrzny, ale za granicą udawać kogoś innego. Używać języka polskiego jako narzędzia ekspresji do tworzenia sztuki i jednocześnie wstydzić się go w codziennej komunikacji. Trudno to nazwać inaczej niż rozdwojenie jaźni czy choroba dwubiegunowa.
No, chyba że w grę wchodzą kompleksy. Przecież polskość to też masy nowobogackich turystów, które nie potrafią się odpowiednio zachować w kawiarniach i restauracjach. Za dużo piją, za głośno mówią, zbyt rubasznie się śmieją. Człowiek tak kulturalny jak Jerzy Stuhr nie chciał mieć z tym prostactwem nic wspólnego. Wolał się więc raczej wypisać ze swego narodu – choćby na chwilę, na czas pobytu za granicą – niż przyznać, że coś łączy go z tą hołotą.
To oczywiście głęboko zakorzeniony kompleks wynikający z poczucia niższości wobec Zachodu. Dla takich ludzi nawet przekleństwa brzmią mniej wulgarnie po francusku czy hiszpańsku, a pijany Anglik jest mniej obleśny niż nachlany Polak.
Luciano Pavarottiemu pewnie nigdy nie przyszło do głowy, by wyrzekać się swojej włoskości z powodu działalności w tym kraju mafii, a Alain Delon nie udawał, że nie jest Francuzem, choć jego rodacy piją najwięcej alkoholu na świecie, a narodową plagą jest marskość wątroby.
Pogarda jest trendy
Chęć zerwania wszelkich więzi z hultajstwem wynika oczywiście z głębokiej pogardy dla niego. Ostatnio doskonale wyraził to niezły skądinąd pisarz Szczepan Twardoch we wpisie na platformie X. Artysta, drwiąc właśnie z tych, którzy gardzą wyborcami Grzegorza Brauna, mimowolnie pokazał, jak głęboko tkwi w elicie pogardzających.
Elektorat prawicowy jest jednak bardziej złożony i zróżnicowany wewnętrznie, niż się wydaje liberalnemu komentariatowi, który wyborcę Mentzena, Brauna albo Nawrockiego spotkał raz, gdy tenże zmieniał mu opony w suvie albo naprawiał kran i było to spotkanie tak traumatyczne – ktoś myśli inaczej niż my, a my przecież mamy rację!
– napisał.
To uderzające poczucie wyższości i rysowanie jasnej linii podziału. My, czyli bogaci, kulturalni, świadomi, oświeceni, oczytani, cywilizowani, oraz oni – biedni robotnicy i hydraulicy, dzicy i nieokrzesani. Trzeba Twadrochowi oddać, że nie reprezentuje zajadłości Adama Michnika czy Donalda Tuska, ale narysowany antagonizm jest jasny: cywilizacja kontra barbarzyństwo.
Tyle tylko że do grupy barbarzyńców poza trzydziestoma procentami społeczeństwa należałoby dopisać też tak wybitnych intelektualistów jak profesorowie Andrzej Nowak, Ryszard Legutko czy Wojciech Roszkowski. Gdyby żyli, pewnie do grona nieokrzesańców należałoby włączyć także Zbigniewa Herberta i Jarosława Marka Rymkiewicza.
Dla lepszych i bardziej oświeconych nazwiska te nie mają jednak żadnego znaczenia, bo tu nie chodzi o niuanse, a pogardę, której podłożem jest własne, wynikające z polskości, poczucie niższości. Odcinając się od prostackiego pospólstwa, ci ludzie mają nadzieję dołączyć do lepszego świata – takiej elitarnej międzynarodówki, która już nie musi schlebiać hultajstwu.
Tragiczne konsekwencje polityczne
O ile w świecie kultury to wywyższanie się przybiera raczej formy żałosne i groteskowe, o tyle w polityce wywołuje skutki już bardziej niebezpieczne. Powoduje oderwanie się politycznego establishmentu od narodu i od racji stanu. Celem przestaje być wzmacnianie wspólnoty poprzez budowę silnego, sprawnego i nowoczesnego państwa, ale stworzenie takiej konstrukcji, by pospólstwo pracowało na oligarchię, było od niej odizolowane oraz pozbawione możliwości wpływu na sprawowanie władzy.
Demokracja ma być więc jedynie fasadowa – wynik głosowania może zmienić zestaw osób zarządzającym państwem, ale nie ma prawa korygować kierunku polityki. Ten jest ustalany w ciszy gabinetów i nie może być poddawany ocenie wyborców, gdyż jak stwierdził ostatnio prof. Radosław Markowski, socjolog z SWPS, ci nie mają o niczym pojęcia. Ostentacyjna arogancja prof. Markowskiego doskonale wyraża myślenie oligarchiczne, tak charakterystyczne dla głównej dziś linii podziału, czyli elita kontra motłoch.
Ta konstrukcja niesie jednak za sobą bardzo poważne konsekwencje praktyczne. Przykładem jest Zielony Ład, który nakłada ograniczenia niemal wyłącznie na klasy średnie i niższe. Bogaci i członkowie elity władzy nadal mają żyć w nieskrępowanym luksusie. Leżąca u podstaw tego programu klimatystyczna ideologia zapewnia narzędzia do rządzenia pospólstwem i trzymania go pod ciągłą kontrolą. Zarówno w sferze materialnej, jak i wartości.
Za pomocą podobnych programów – choćby likwidacja gotówki, rugowanie religii, wprowadzanie deprawacyjnej edukacji seksualnej – hultajstwo ma się stać w pełni sterowalne. Pomagają w tym nowoczesne technologie cyfrowe, które nie tylko pozwalają kontrolować, co mówią i piszą poddani władzy, ale także korygować ich pragnienia oraz dążenia. Tak dzieje się dziś w Chinach, ale odpowiednie do tego oprogramowanie dostarczyli Francuzi.
Współczesne marzenia
Oczywiście podział na elitę i hultajstwo nigdy nie będzie tak ostry, jak w feudalizmie, w którym o pozycji społecznej decydowało urodzenie. We współczesnej oligarchii istnieje możliwość kooptacji. Ceną wejścia jest jednak wyrzeczenie się wartości społecznych dołów, gdyż one są wyrazem zacofania i przyczyną kompleksów polskiej, lewicowej elity. Zresztą ona doznaje niemal całkowitego spełnienia, gdy sama siebie może nazywać Europejczykami.
Prawdziwy konflikt pojawia się, gdy przedstawiciele motłochu zaczynają być dumni z tradycji, z której się wywodzą. W ten sposób odrzucają wyjątkowość elit oraz jej wyższość cywilizacyjną. Kwestionują ideę postępu, która zakłada, że laicyzacja, nihilizm i hedonizm są wyższym stadium rozwoju społecznego, dostępnym tylko nielicznym. Nie da się resocjalizować ludzi, którzy szczycą się swym zacofaniem.
Jednak nowoczesne elity i na to znalazły sposób. Do walki z tym wstecznictwem wymyślono takie pojęcia, jak: populizm, nacjonalizm, ekstremizm i skrajny konserwatyzm. Tłoczenie tych określeń do świadomości publicznej ma wypchnąć przeciwników na margines społeczeństwa i sklasyfikować ich jako ludzi niebezpiecznych, zagrażających społecznemu porządkowi, dobrobytowi, demokracji czy wreszcie pokojowi.
Naturalnym marzeniem zwykłego człowieka ma być raczej dołączenie do elity i korzystanie ze związanych z tym przywilejów: środków unijnych, dotacji, bezkarności czy stanowisk. Jednak by to osiągnąć, nie wystarczy okazać lojalność, trzeba ostatecznie zerwać z wartościami i tradycją hultajstwa, a następnie posłusznie stosować się do wyznaczanych przez oligarchię reguł. I na koniec mieć nadzieję na bycie zauważonym.