Henryk Prajs: Jeśli ktoś mi dzisiaj mówi, że polska wieś była antysemicka, to mówię mu, że kłamie

– Byłem już tak zasiedziały w polskim domu, że kiedy weszli SS-mani, odruchowo powiedziałem, że jestem synem pani Pokorskiej. I kiedy kilka dni później inni łapacze Żydów przystawili jej pistolet do skroni, bez zmrużenia oka potwierdziła, że jestem jej synem. Od tego czasu uważałem Janinę Pokorską za swoją matkę.
 Henryk Prajs: Jeśli ktoś mi dzisiaj mówi, że polska wieś była antysemicka, to mówię mu, że kłamie
/ M. Wyrwich
W latach siedemdziesiątych XVI wieku Góra Kalwaria, oddalona od Warszawy niewiele ponad trzydzieści kilometrów, stała się wielkim ośrodkiem katolickiego kultu religijnego. Zwana Nową Jerozolimą swe miano zyskała dzięki biskupowi Stefanowi Wierzbowskiemu, który postanowił utworzyć na terenie Mazowsza drogę krzyżową. Pobudowano więc liczne ścieżki kalwaryjskie i kościoły. Niegdyś maleńkie miasteczko Górka z czasem zyskało tak dużą popularność, że ściągało tysiące wiernych z całej Polski i Europy. Wyznawcom innych religii nie wolno było się w nim osiedlać.

Kiedy Polska znalazła się pod zaborami, prawo zmieniono. W ciągu kilkunastu lat zamieszkali tu prawosławni, ewangelicy i Żydzi. Już z początkiem XIX w. miasteczko zyskało nazwę Góra Kalwaria, po hebrajsku Ger. I znów wędrowali tu wierni – tym razem wyznawcy judaizmu. Słynny cadyk Abraham Mordechaj Alter ściągnął tu dziesiątki tysięcy Żydów. Ger stało się jednym z najważniejszych ośrodków chasydzkich na terenie Polski. U schyłku XIX w. już ponad 70 proc. mieszkańców miasta było wyznania mojżeszowego, a przed II wojną światową – blisko 50 procent.

– Była tu wtedy synagoga, mykwa, cheder, dwór cadyka i oczywiście kirkut, czyli cmentarz żydowski. Ale też żydowski dom kultury i biblioteka, do której jednak nie chodziłem, bo założyli ją żydowscy komuniści – wspomina dziś już stuletni Henryk Prajs. – W Górze Kalwarii było wszystko, co niezbędne żydowskim mieszkańcom, np. wspaniała kilkunastoosobowa orkiestra mandolinistów, których nazwiska do dziś pamiętam. Grali utwory zarówno żydowskie, jak i polskie, w tym polski hymn i Rotę.

Mimo wieku Henryk Prajs z werwą młodzieńca maluje żydowski świat Góry Kalwarii z pierwszej połowy XX w.: hałaśliwe i rozśpiewane żydowskie jarmarki, pełną wrzawy ulicę, monotonne głosy z chederu. Opisuje przybywających do kalwaryjskiego cadyka Altera setki bogatych pobożnych Żydów czy tysiące biednych, koczujących gdzieś w zaułkach domów bądź na rynku. Ostatni z przedwojennych żydowskich mieszkańców Góry Kalwarii z nostalgią opisuje swoją najbliższą i dalszą rodzinę – zamordowanych przez Niemców trzydzieści pięć osób.

Przenikanie kultur
Ojciec Henryka Prajsa był handlarzem (zginął zabity przez bandytów, gdy Henryk miał dwa lata), matka zaś krawcową. Rodzina utrzymywała doskonałe stosunki z polskimi sąsiadami. Wzajemnie odwiedzali się w czasie świąt – czy to katolickich, czy żydowskich. Stulatek z pamięci wydobywa barwne zabawy w domu kultury, potańcówki, amatorskie spektakle teatralne zarówno autorów żydowskich, jak i polskich. Zaznacza też, że obie społeczności żyły ze sobą zgodnie, że nie było „gettowości”, ale – jak mówi – przenikanie kulturowe. – I dlatego z naciskiem podkreślam, jak bardzo denerwuje mnie mówienie w niektórych środowiskach żydowskich o przedwojennym antysemityzmie w Polsce i obarczanie Polaków winą za masowe uśmiercanie Żydów w czasie wojny – mówi Henryk Prajs. – Gdyby tak było, nie przeżyłbym okupacji niemieckiej ani ja, ani tysiące moich rodaków. A przecież śmierć z rąk Niemców groziła nie tylko tym, którzy nas ukrywali, ale też ich rodzinom, więc trzeba było wyjątkowej ofiarności z ich strony, by ratować obcego im człowieka. Szczególnie wdzięczny jestem chłopom. I jeśli ktoś mi dzisiaj mówi, że Polska wieś była antysemicka, to mówię mu, że kłamie. Owszem, i u nas w Górze Kalwarii, szczególnie w końcu lat trzydziestych, byli ludzie przesyceni propagandą faszystowską. Ale to była garstka. Jednostki. Zresztą burmistrz i komendant policji Bolesław Janica szybko takie antyżydowskie zachowania hamowali.

Podoficer Prajs
Awrum, czyli Henryk Prajs urodził się w Górze Kalwarii 30 grudnia 1916 roku. Tam skończył szkołę podstawową, następnie zawodową krawiecką. Uważa się za Polaka żydowskiego pochodzenia. W 1937 roku powołany został do 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich w Suwałkach im. pułkownika Jana Kozietulskiego. Czas spędzony w szkole podoficerskiej wspomina jako jeden z najciekawszych okresów życia, kiedy zdobył nie tylko wiedzę dotyczącą wojskowości czy historii, ale również polskiej kultury. Tam poznał wielu oddanych kolegów-patriotów i pogłębił miłość do ojczyzny. Kończąc dwuletnią szkołę, zdobył stopień podoficerski. Po wielu latach został awansowany do stopnia kapitana w stanie spoczynku.

Podczas II wojny światowej, pod koniec września 1939 r., Henryk Prajs został ranny. Dostał się do sowieckiej niewoli i po wyleczeniu powrócił do Góry Kalwarii. Tu już panowało prawo niemieckie, szczególnie dotkliwe dla społeczności żydowskiej, którą z początkiem 1940 roku Niemcy zamknęli na niewielkiej przestrzeni kilku ulic, tworząc getto. Drastycznie zmniejszono przydział żywności, zapędzono do wycieńczającej pracy. Zabroniono jakichkolwiek zgromadzeń, w tym religijnych.

Z wioski do wioski, z domu do domu
W maju 1940 roku Henryk Prajs postanowił opuścić Górę Kalwarię (siostra mieszkała w Warszawie i uważała, że tam jest bezpieczna. Zginęła podczas powstania w getcie). Namawiał rodziców i brata, by wyruszyli razem z nim. Ale rodzice byli przekonani, że Niemcy nic już gorszego nie wymyślą. Zostali.

I tak w połowie czterdziestego roku dwudziestoczteroletni zdemobilizowany podoficer rozpoczął, jak to sam określa, życie obok śmierci. Uważał, że najlepiej będzie się ukryć poza miastem. Bardzo lubił wieś, jej przyrodę i przestrzeń. Mimo że z rodzicami bywał tam podczas majówek, nie miał żadnych bliskich znajomych wśród włościan. Choć nie był bardzo religijny, zawierzył swoją wędrówkę Panu Bogu.
– Kiedy Niemcy utworzyli w maju 1940 roku getto, mamie pomagała pani Rytko i pani Jaroszówna. Przynosiły jedzenie, bo przydziały dla Żydów były skrajnie niskie. Córka jednej z nich Zosia wciąż mi mówiła: „Słuchaj, ty nie za bardzo wyglądasz na Żyda. Uciekaj! Mówisz dobrze po polsku. Mam znajomego księdza, wystawi ci polską metrykę”. Basia Wasilewska, która później została moją żoną, również mnie namawiała. Płakałem, porzucając moją ukochaną Górę Kalwarię – mówi jeszcze do dziś ze łzami w oczach Henryk Prajs. – Odszedłem około dwudziestu kilometrów od miasta, uważając, by nie natknąć się na niemieckie posterunki. W końcu wycieńczony zapukałem do jakiegoś domu. Było to gospodarstwo Jana Cwala w Ostrowie. Wiedzieli, że jestem Żydem. Przyjęli mnie mimo świadomości, że całej ich rodzinie grozi śmierć.

Jednak nie na długo Henryk Prajs zakotwiczył u Cwalów. Niemcy rozpoczęli istne polowanie na Żydów, bowiem z pobliskiego getta w Magnuszewie uciekło setki młodych. Henryk poszedł wówczas do tamtejszego getta, gdzie zmuszano Żydów do niewolniczej pracy. Kilka tygodni później odwiedził go rówieśnik Janek Cwal, u którego rodziców ukrywał się wcześniej Prajs.
– Powiedział mi: „Heniek ty stąd uciekaj, bo słyszałem, że będą was wywozić do obozu w Treblince, a tam was wymordują”. Więc wróciłem do Cwalów – wspomina Henryk Prajs. – Nie pamiętam już dzisiaj, jak długo tam byłem, ale z jakichś powodów musiałem pójść do innej rodziny. Trafiłem do Wdowiaków i tam ukrywałem się chyba ponad pół roku. Mieszkałem u nich jako kuzyn. Mieli trzech synów i córkę: Benka, Heńka, Leszka i Adelę. Ja już wtedy miałem legalną kenkartę, oczywiście wystawioną na podstawie sfałszowanego katolickiego świadectwa urodzenia, które miałem od proboszcza z niedalekiego Osiecka. To był, mimo wszystko, bardzo dobry ausweis. Pewnie by ich Niemcy nie rozstrzelali, bo Wdowiakowie zawsze mogli powiedzieć, że mam kenkartę. Ale nigdy nic nie wiadomo. Niemiec to Niemiec.
Jednak kiedy zaczęły się rozchodzić pogłoski o następnych niemieckich łowach na Żydów, dla większego bezpieczeństwa Józef Wdowiak załatwił swojemu uciekinierowi mieszkanie u... niemieckiego kolonisty Ferdynanda Kultza.

– Z jednej strony balem się tam iść, ale miałem absolutne zaufanie do Józefa Wdowiaka. Wiedziałem, że kiedy on kogoś poleca, to musi to być osoba niezwykle pewna – wspomina Henryk Prajs. – Rodzina pana Ferdynanda okazała się bardzo miła i uczciwa. Siedziałem u nich jak u Pana Boga za piecem. Oczywiście szyłem dla okolicznych rodzin i mnóstwo ludzi wiedziało, kim jestem. Tym bardziej, że niektórzy znali mnie jeszcze z Góry Kalwarii. I tam się uchowałem do jesieni 1943 r. Niestety rodzinę Kultzów ewakuowano w głąb Niemiec. Więc znów wróciłem do Wdowiaków.

Niemcy rozpoczęli jednak wtedy polowanie na podziemie akowskie i żołnierzy NSZ. Każda obca osoba była podejrzana. Drobiazgowo przeszukiwali każde gospodarstwo. Henryk opuścił swoje bezpieczne mieszkanie i przeprawił się, dzięki pomocy Wdowiaków, na drugą stronę wioski Wyspa. Skrył się w krzakach, bo zauważył jakąś kobietę pracującą na polu. Czując się w jej obecności bezpiecznie, wyznał, kim jest i że szuka schronienia. Dała mu swój chleb i zaproponowała, by zaczekał na nią do wieczora. Zaczekał. Opowiedziała, że ma niewielki domek, męża, kilkoro dzieci i dużą biedę, ale jeśli mu to nie przeszkadza, to mogą go przyjąć. I tak wygnaniec w swoim kraju znalazł schronienie u kolejnej rodziny.

– U Jana i Katarzyny Pokorskich mieszkałem prawie dwa lata. Nie chciałem być dla nich ciężarem, więc zaproponowałem, że jeśli nie mają nic przeciwko temu, bo mogło to być niebezpieczne, będę szył dla miejscowych ubrania czy robił jakieś prace. Zgodzili się. Pani Pokorska zaczęła ostrożnie umawiać ludzi do miary. Jedni drugich polecali. Płacili żywnością i cała nasza rodzina nie biedowała – opowiada Henryk Prajs. – No i tak przez te kilkanaście miesięcy obszywałem miejscowych i okolicznych. To była duża wioska, ale mimo że wiedzieli, kim jestem, nikt mnie nie wydał. Oczywiście ja się po wiosce nie afiszowałem. Chodziło o to, by dzieci mnie nie widziały, bo te mogły z dziecięcej naiwności mnie wydać. Słyszałem, że były takie przypadki. U Pokorskich stworzono mi taką atmosferę, że czułem się jak w rodzinie. Do dziś uważam panią Pokorską za swoją przybraną matkę.

Henryk Prajs przeżył w gospodarstwie Pokorskich prawie dwa lata. Podczas kolejnego najazdu Niemców na wieś, w poszukiwaniu partyzantów, Henryk Prajs, zmęczony psychicznie, znalazł schronienie parę wiosek dalej, u rodziny Janeczków. I kiedy już było widać, że Niemcy bardziej zajęci są swoją ewakuacją niż szukaniem Żydów, ponownie wrócił do Wdowiaków.

– Kiedy w styczniu 1945 roku weszli Rosjanie, zamierzali wysiedlić wioskę – opowiada Awrum Henryk Prajs. – Komendantem był sowiecki pułkownik żydowskiego pochodzenia. Uprosiłem go, by zaniechał tego zamiaru – wspomina Henryk Prajs. – Zgodził się, a ja byłem bardzo dumny, że chociaż w ten sposób mogłem tym wspaniałym gospodarzom odwdzięczyć się za uratowanie życia. Do dziś jestem ogromnie wdzięczny mieszkańcom tych wsi. Dziś wiem, że w ukrywanie mnie zaangażowanych było kilkadziesiąt osób. Do dziś zachowuję wielką wdzięczność za to indywidualne i zbiorowe bohaterstwo i gdzie tylko mogę, mówię o tym. A także o tym, że kocham Polskę i czuję się polskim patriotą.

Mateusz Wyrwich

Tekst pochodzi z najnowszego numeru "TS" (04/2017) dostępnego również w wersji cyfrowej tutaj

Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

POLECANE
Waldemar Krysiak: Czy Trzaskowski będzie zmuszał do nazywania brodatego mężczyzny kobietą? Wiadomości
Waldemar Krysiak: Czy Trzaskowski będzie zmuszał do nazywania brodatego mężczyzny kobietą?

Trzaskowski wprowadza ideologię gender do ratusza. Na Zachodzie policja już aresztuje tych, którzy ze skrajną lewicą się nie zgadzają. Czy więc Trzaskowski też będzie zmuszał swoich pracowników do nazywania brodatego mężczyzny kobietą? Czy obowiązkowe będą fikcyjne zaimki i końcówki, których zażyczy sobie transseksualista? Dlaczego prezydent Warszawy domaga się rzeczy absurdalnych?

Polak kieruje zespołem mającym przesunąć granice znanej fizyki Wiadomości
Polak kieruje zespołem mającym przesunąć granice znanej fizyki

W takich osobach moc!! Drodzy Państwo, Polak przeprowadza w naszym kraju jeden z największych w historii fizyki testów teorii kwantowej!

Znany polityk PiS zawieszony! Decyzja prezesa Kaczyńskiego z ostatniej chwili
Znany polityk PiS zawieszony! "Decyzja prezesa Kaczyńskiego"

Europoseł Krzysztof Jurgiel został zawieszony w prawach członka Prawa i Sprawiedliwości – poinformował rzecznik partii Rafał Bochenek.

Nieoczekiwane orędzie Hołowni: To kwestia wagi państwowej polityka
Nieoczekiwane orędzie Hołowni: "To kwestia wagi państwowej"

– Ostudzenie natychmiast temperatury sporu to kwestia wagi państwowej; to sprawa naszego bezpieczeństwa – powiedział marszałek Sejmu Szymon Hołownia w czwartkowym orędziu.

[Felieton „TS”] Jan Wróbel: Polski Ład w Europie tylko u nas
[Felieton „TS”] Jan Wróbel: Polski Ład w Europie

Do piór, które cenię, zaliczam pióro Marcina Napiórkowskiego, świadom, że pisuje on zasadniczo do pism z lewej strony polskiego centrum. Ale niech tam – wypowiada się po swojemu i językiem własnym, nie zaś językiem współczesnego polit-gramot-kuku-na-muniu. Kiedy zatem pisze o sporach wokół Zielonego Ładu, czytam, bo wiem, że nawet kiedy mnie zdenerwuje, to raczej nie spowoduje tzw. pęknięcia żyłki, lecz skłoni do myślenia. Czytam: „Aktywizm antyeuropejski motywuje dziś bardziej niż proeuropejski. Bo komu chciałoby się wychodzić z domu, żeby zamanifestować, że jest ok? «Nic się nie dzieje, spokojnie jest, i tak właśnie ma być!». Słabo wyglądałoby to na transparentach”. Zdaniem autora ostatni spór wykazuje nie tyle nonsens Zielonego Ładu, ile głęboki deficyt umiejętności budowania prestiżu i zrozumienia przez Unię Europejską. Nie tyle „Ład”, lecz nieład komunikacyjny jest kłopotem. Za projektem: „Stoi mnóstwo faktów, mnóstwo racji, mnóstwo niezłych pomysłów. Nie ma jednak opowieści. Nie ma mitów, które porwałyby tłumy?”.

Lewica zrywa współpracę z KO w Krakowie gorące
Lewica zrywa współpracę z KO w Krakowie

Struktury Nowej Lewicy wycofały się ze współpracy z Koalicją Obywatelską w Radzie Miasta Krakowa.

Kaczyński zadał niewygodne pytanie Tuskowi. Co zrobi premier? polityka
Kaczyński zadał niewygodne pytanie Tuskowi. Co zrobi premier?

– Tusk oświadczył, niedługo po tym głosowaniu, że ten pakt migracyjny przyniesie nam różne korzyści, że będziemy beneficjentami, no to ja teraz pytam publicznie. Panie Tusk, to dlaczego pan przeciw głosował? – powiedział w czwartek prezes PiS Jarosław Kaczyński. Jak na jego słowa odpowie premier Donald Tusk?

Zamach na premiera Słowacji Roberta Fico. Co wiemy do tej pory? gorące
Zamach na premiera Słowacji Roberta Fico. Co wiemy do tej pory?

Premier Słowacji Robert Fico, ciężko ranny w środowym zamachu, pozostaje w czwartek na oddziale intensywnej opieki medycznej szpitala w Bańskiej Bystrzycy. Napastnik przyznał, że kierował się motywami politycznymi. Władze apelują o uspokojenie nastrojów.

Rewolucyjny, agresywny język Marty Lempart zastrasza ludzi tylko u nas
"Rewolucyjny, agresywny język Marty Lempart zastrasza ludzi"

- Rewolucyjny, agresywny język nie tylko zatruwa debatę publiczną, ale też wpływa na myślenie ludzi. Może prowadzić do tego, że wiele osób poczuje się zastraszone, nie będzie chciało zabierać głosu. Niektóre osoby, może mniej zdecydowane, doprowadzi to do myślenia, żeby szukać jakichś kompromisów, żeby tylko zamknąć temat aborcji - mówi poseł Bartłomiej Wróblewski w rozmowie z portalem Tysol.pl.

Waldemar Buda wykluczony z posiedzenia komisji ds. tzw. wyborów kopertowych polityka
Waldemar Buda wykluczony z posiedzenia komisji ds. tzw. wyborów kopertowych

Poseł Prawa i Sprawiedliwości Waldemar Buda został wykluczony z posiedzenia komisji ds. tzw. wyborów kopertowych. Wcześniej między posłem PiS a przewodniczącym komisji, posłem KO Dariuszem Jońskim doszło do ostrej kłótni.

REKLAMA

Henryk Prajs: Jeśli ktoś mi dzisiaj mówi, że polska wieś była antysemicka, to mówię mu, że kłamie

– Byłem już tak zasiedziały w polskim domu, że kiedy weszli SS-mani, odruchowo powiedziałem, że jestem synem pani Pokorskiej. I kiedy kilka dni później inni łapacze Żydów przystawili jej pistolet do skroni, bez zmrużenia oka potwierdziła, że jestem jej synem. Od tego czasu uważałem Janinę Pokorską za swoją matkę.
 Henryk Prajs: Jeśli ktoś mi dzisiaj mówi, że polska wieś była antysemicka, to mówię mu, że kłamie
/ M. Wyrwich
W latach siedemdziesiątych XVI wieku Góra Kalwaria, oddalona od Warszawy niewiele ponad trzydzieści kilometrów, stała się wielkim ośrodkiem katolickiego kultu religijnego. Zwana Nową Jerozolimą swe miano zyskała dzięki biskupowi Stefanowi Wierzbowskiemu, który postanowił utworzyć na terenie Mazowsza drogę krzyżową. Pobudowano więc liczne ścieżki kalwaryjskie i kościoły. Niegdyś maleńkie miasteczko Górka z czasem zyskało tak dużą popularność, że ściągało tysiące wiernych z całej Polski i Europy. Wyznawcom innych religii nie wolno było się w nim osiedlać.

Kiedy Polska znalazła się pod zaborami, prawo zmieniono. W ciągu kilkunastu lat zamieszkali tu prawosławni, ewangelicy i Żydzi. Już z początkiem XIX w. miasteczko zyskało nazwę Góra Kalwaria, po hebrajsku Ger. I znów wędrowali tu wierni – tym razem wyznawcy judaizmu. Słynny cadyk Abraham Mordechaj Alter ściągnął tu dziesiątki tysięcy Żydów. Ger stało się jednym z najważniejszych ośrodków chasydzkich na terenie Polski. U schyłku XIX w. już ponad 70 proc. mieszkańców miasta było wyznania mojżeszowego, a przed II wojną światową – blisko 50 procent.

– Była tu wtedy synagoga, mykwa, cheder, dwór cadyka i oczywiście kirkut, czyli cmentarz żydowski. Ale też żydowski dom kultury i biblioteka, do której jednak nie chodziłem, bo założyli ją żydowscy komuniści – wspomina dziś już stuletni Henryk Prajs. – W Górze Kalwarii było wszystko, co niezbędne żydowskim mieszkańcom, np. wspaniała kilkunastoosobowa orkiestra mandolinistów, których nazwiska do dziś pamiętam. Grali utwory zarówno żydowskie, jak i polskie, w tym polski hymn i Rotę.

Mimo wieku Henryk Prajs z werwą młodzieńca maluje żydowski świat Góry Kalwarii z pierwszej połowy XX w.: hałaśliwe i rozśpiewane żydowskie jarmarki, pełną wrzawy ulicę, monotonne głosy z chederu. Opisuje przybywających do kalwaryjskiego cadyka Altera setki bogatych pobożnych Żydów czy tysiące biednych, koczujących gdzieś w zaułkach domów bądź na rynku. Ostatni z przedwojennych żydowskich mieszkańców Góry Kalwarii z nostalgią opisuje swoją najbliższą i dalszą rodzinę – zamordowanych przez Niemców trzydzieści pięć osób.

Przenikanie kultur
Ojciec Henryka Prajsa był handlarzem (zginął zabity przez bandytów, gdy Henryk miał dwa lata), matka zaś krawcową. Rodzina utrzymywała doskonałe stosunki z polskimi sąsiadami. Wzajemnie odwiedzali się w czasie świąt – czy to katolickich, czy żydowskich. Stulatek z pamięci wydobywa barwne zabawy w domu kultury, potańcówki, amatorskie spektakle teatralne zarówno autorów żydowskich, jak i polskich. Zaznacza też, że obie społeczności żyły ze sobą zgodnie, że nie było „gettowości”, ale – jak mówi – przenikanie kulturowe. – I dlatego z naciskiem podkreślam, jak bardzo denerwuje mnie mówienie w niektórych środowiskach żydowskich o przedwojennym antysemityzmie w Polsce i obarczanie Polaków winą za masowe uśmiercanie Żydów w czasie wojny – mówi Henryk Prajs. – Gdyby tak było, nie przeżyłbym okupacji niemieckiej ani ja, ani tysiące moich rodaków. A przecież śmierć z rąk Niemców groziła nie tylko tym, którzy nas ukrywali, ale też ich rodzinom, więc trzeba było wyjątkowej ofiarności z ich strony, by ratować obcego im człowieka. Szczególnie wdzięczny jestem chłopom. I jeśli ktoś mi dzisiaj mówi, że Polska wieś była antysemicka, to mówię mu, że kłamie. Owszem, i u nas w Górze Kalwarii, szczególnie w końcu lat trzydziestych, byli ludzie przesyceni propagandą faszystowską. Ale to była garstka. Jednostki. Zresztą burmistrz i komendant policji Bolesław Janica szybko takie antyżydowskie zachowania hamowali.

Podoficer Prajs
Awrum, czyli Henryk Prajs urodził się w Górze Kalwarii 30 grudnia 1916 roku. Tam skończył szkołę podstawową, następnie zawodową krawiecką. Uważa się za Polaka żydowskiego pochodzenia. W 1937 roku powołany został do 3 Pułku Szwoleżerów Mazowieckich w Suwałkach im. pułkownika Jana Kozietulskiego. Czas spędzony w szkole podoficerskiej wspomina jako jeden z najciekawszych okresów życia, kiedy zdobył nie tylko wiedzę dotyczącą wojskowości czy historii, ale również polskiej kultury. Tam poznał wielu oddanych kolegów-patriotów i pogłębił miłość do ojczyzny. Kończąc dwuletnią szkołę, zdobył stopień podoficerski. Po wielu latach został awansowany do stopnia kapitana w stanie spoczynku.

Podczas II wojny światowej, pod koniec września 1939 r., Henryk Prajs został ranny. Dostał się do sowieckiej niewoli i po wyleczeniu powrócił do Góry Kalwarii. Tu już panowało prawo niemieckie, szczególnie dotkliwe dla społeczności żydowskiej, którą z początkiem 1940 roku Niemcy zamknęli na niewielkiej przestrzeni kilku ulic, tworząc getto. Drastycznie zmniejszono przydział żywności, zapędzono do wycieńczającej pracy. Zabroniono jakichkolwiek zgromadzeń, w tym religijnych.

Z wioski do wioski, z domu do domu
W maju 1940 roku Henryk Prajs postanowił opuścić Górę Kalwarię (siostra mieszkała w Warszawie i uważała, że tam jest bezpieczna. Zginęła podczas powstania w getcie). Namawiał rodziców i brata, by wyruszyli razem z nim. Ale rodzice byli przekonani, że Niemcy nic już gorszego nie wymyślą. Zostali.

I tak w połowie czterdziestego roku dwudziestoczteroletni zdemobilizowany podoficer rozpoczął, jak to sam określa, życie obok śmierci. Uważał, że najlepiej będzie się ukryć poza miastem. Bardzo lubił wieś, jej przyrodę i przestrzeń. Mimo że z rodzicami bywał tam podczas majówek, nie miał żadnych bliskich znajomych wśród włościan. Choć nie był bardzo religijny, zawierzył swoją wędrówkę Panu Bogu.
– Kiedy Niemcy utworzyli w maju 1940 roku getto, mamie pomagała pani Rytko i pani Jaroszówna. Przynosiły jedzenie, bo przydziały dla Żydów były skrajnie niskie. Córka jednej z nich Zosia wciąż mi mówiła: „Słuchaj, ty nie za bardzo wyglądasz na Żyda. Uciekaj! Mówisz dobrze po polsku. Mam znajomego księdza, wystawi ci polską metrykę”. Basia Wasilewska, która później została moją żoną, również mnie namawiała. Płakałem, porzucając moją ukochaną Górę Kalwarię – mówi jeszcze do dziś ze łzami w oczach Henryk Prajs. – Odszedłem około dwudziestu kilometrów od miasta, uważając, by nie natknąć się na niemieckie posterunki. W końcu wycieńczony zapukałem do jakiegoś domu. Było to gospodarstwo Jana Cwala w Ostrowie. Wiedzieli, że jestem Żydem. Przyjęli mnie mimo świadomości, że całej ich rodzinie grozi śmierć.

Jednak nie na długo Henryk Prajs zakotwiczył u Cwalów. Niemcy rozpoczęli istne polowanie na Żydów, bowiem z pobliskiego getta w Magnuszewie uciekło setki młodych. Henryk poszedł wówczas do tamtejszego getta, gdzie zmuszano Żydów do niewolniczej pracy. Kilka tygodni później odwiedził go rówieśnik Janek Cwal, u którego rodziców ukrywał się wcześniej Prajs.
– Powiedział mi: „Heniek ty stąd uciekaj, bo słyszałem, że będą was wywozić do obozu w Treblince, a tam was wymordują”. Więc wróciłem do Cwalów – wspomina Henryk Prajs. – Nie pamiętam już dzisiaj, jak długo tam byłem, ale z jakichś powodów musiałem pójść do innej rodziny. Trafiłem do Wdowiaków i tam ukrywałem się chyba ponad pół roku. Mieszkałem u nich jako kuzyn. Mieli trzech synów i córkę: Benka, Heńka, Leszka i Adelę. Ja już wtedy miałem legalną kenkartę, oczywiście wystawioną na podstawie sfałszowanego katolickiego świadectwa urodzenia, które miałem od proboszcza z niedalekiego Osiecka. To był, mimo wszystko, bardzo dobry ausweis. Pewnie by ich Niemcy nie rozstrzelali, bo Wdowiakowie zawsze mogli powiedzieć, że mam kenkartę. Ale nigdy nic nie wiadomo. Niemiec to Niemiec.
Jednak kiedy zaczęły się rozchodzić pogłoski o następnych niemieckich łowach na Żydów, dla większego bezpieczeństwa Józef Wdowiak załatwił swojemu uciekinierowi mieszkanie u... niemieckiego kolonisty Ferdynanda Kultza.

– Z jednej strony balem się tam iść, ale miałem absolutne zaufanie do Józefa Wdowiaka. Wiedziałem, że kiedy on kogoś poleca, to musi to być osoba niezwykle pewna – wspomina Henryk Prajs. – Rodzina pana Ferdynanda okazała się bardzo miła i uczciwa. Siedziałem u nich jak u Pana Boga za piecem. Oczywiście szyłem dla okolicznych rodzin i mnóstwo ludzi wiedziało, kim jestem. Tym bardziej, że niektórzy znali mnie jeszcze z Góry Kalwarii. I tam się uchowałem do jesieni 1943 r. Niestety rodzinę Kultzów ewakuowano w głąb Niemiec. Więc znów wróciłem do Wdowiaków.

Niemcy rozpoczęli jednak wtedy polowanie na podziemie akowskie i żołnierzy NSZ. Każda obca osoba była podejrzana. Drobiazgowo przeszukiwali każde gospodarstwo. Henryk opuścił swoje bezpieczne mieszkanie i przeprawił się, dzięki pomocy Wdowiaków, na drugą stronę wioski Wyspa. Skrył się w krzakach, bo zauważył jakąś kobietę pracującą na polu. Czując się w jej obecności bezpiecznie, wyznał, kim jest i że szuka schronienia. Dała mu swój chleb i zaproponowała, by zaczekał na nią do wieczora. Zaczekał. Opowiedziała, że ma niewielki domek, męża, kilkoro dzieci i dużą biedę, ale jeśli mu to nie przeszkadza, to mogą go przyjąć. I tak wygnaniec w swoim kraju znalazł schronienie u kolejnej rodziny.

– U Jana i Katarzyny Pokorskich mieszkałem prawie dwa lata. Nie chciałem być dla nich ciężarem, więc zaproponowałem, że jeśli nie mają nic przeciwko temu, bo mogło to być niebezpieczne, będę szył dla miejscowych ubrania czy robił jakieś prace. Zgodzili się. Pani Pokorska zaczęła ostrożnie umawiać ludzi do miary. Jedni drugich polecali. Płacili żywnością i cała nasza rodzina nie biedowała – opowiada Henryk Prajs. – No i tak przez te kilkanaście miesięcy obszywałem miejscowych i okolicznych. To była duża wioska, ale mimo że wiedzieli, kim jestem, nikt mnie nie wydał. Oczywiście ja się po wiosce nie afiszowałem. Chodziło o to, by dzieci mnie nie widziały, bo te mogły z dziecięcej naiwności mnie wydać. Słyszałem, że były takie przypadki. U Pokorskich stworzono mi taką atmosferę, że czułem się jak w rodzinie. Do dziś uważam panią Pokorską za swoją przybraną matkę.

Henryk Prajs przeżył w gospodarstwie Pokorskich prawie dwa lata. Podczas kolejnego najazdu Niemców na wieś, w poszukiwaniu partyzantów, Henryk Prajs, zmęczony psychicznie, znalazł schronienie parę wiosek dalej, u rodziny Janeczków. I kiedy już było widać, że Niemcy bardziej zajęci są swoją ewakuacją niż szukaniem Żydów, ponownie wrócił do Wdowiaków.

– Kiedy w styczniu 1945 roku weszli Rosjanie, zamierzali wysiedlić wioskę – opowiada Awrum Henryk Prajs. – Komendantem był sowiecki pułkownik żydowskiego pochodzenia. Uprosiłem go, by zaniechał tego zamiaru – wspomina Henryk Prajs. – Zgodził się, a ja byłem bardzo dumny, że chociaż w ten sposób mogłem tym wspaniałym gospodarzom odwdzięczyć się za uratowanie życia. Do dziś jestem ogromnie wdzięczny mieszkańcom tych wsi. Dziś wiem, że w ukrywanie mnie zaangażowanych było kilkadziesiąt osób. Do dziś zachowuję wielką wdzięczność za to indywidualne i zbiorowe bohaterstwo i gdzie tylko mogę, mówię o tym. A także o tym, że kocham Polskę i czuję się polskim patriotą.

Mateusz Wyrwich

Tekst pochodzi z najnowszego numeru "TS" (04/2017) dostępnego również w wersji cyfrowej tutaj


Oceń artykuł
Wczytuję ocenę...

 

Polecane
Emerytury
Stażowe