Cezary Krysztopa: Odnóża precz od moich wierzb!

Nie to, żebym był jakimś szczególnym pasjonatem ogrodnictwa. Na to skutecznie uodpornili mnie rodzice, którzy mieli sporą działkę ogrodową i której przekopywanie i podlewanie należało do moich obowiązków. Szczęśliwie, po tym jak udało mi się powyrywać marchewki, z obowiązku pielenia byłem zwolniony.
No, ale pomysł na to, że mogę mieć swój kawałeczek, naprawdę spłachetek ziemi, z którym mogę robić, co zechcę, jakoś mnie tam porusza. Co prawda, trudno tu mówić o „ziemi”, to praktycznie sama glina, z którą są same kłopoty. Nie ma tu w zasadzie wysokiej wody gruntowej, ale wody wszędzie pełno, ponieważ, ile by jej nie spadło, to nie za bardzo jest w co wsiąkać. Tak czy siak, chciałoby się zadbać o to, żeby było ładnie. Ryżu ani kaczeńców na działce nie posadzę, ale wydaje się, że nie od rzeczy jest posadzenie roślin, które „piją” dużo wody, tak żeby pomagały mi sobie z tą wodą radzić. Podrapałem się w głowę i z pomocą Żony, która znalazła ogłoszenie, zaopatrzyłem się w sporą ilość długich „kijów” wierzby energetycznej, które postanowiłem posadzić przy płocie, tam, gdzie zbiera mi się woda.
- Znany polski komik trafił do szpitala
- Będzie zmiana strategii podrzucania Polsce imigrantów przez Niemcy? Szokujące informacje nt. Straży Granicznej
- „To prawdziwa masakra”. Masowe śnięcie ryb w Czarnej Orawie
- Witold Waszczykowski prosi o modlitwę
- SN sprawdził głosy w obecności prokuratury. Giertych i Bodnar nie będą zadowoleni z wyników
- Komunikat dla mieszkańców oraz turystów woj. pomorskiego i warmińsko-mazurskiego. Wraca ważne połączenie
- Komunikat dla mieszkańców Łodzi. Zmiany przy kontroli biletów
- Komunikat dla podróżujących z Lotniska Chopina
- Strzelanina pod Limanową. Pilny komunikat policji
Praca w ogródku i sadzenie wierzby
Ludzie, ile to się trzeba było z tym naszarpać. Kopaliście kiedyś glinę? Musiałem wyszarpać, ile się dało, może wierzba dałaby sobie radę i na glinie, ale Żona zażyczyła sobie jeszcze hortensje, więc na ile się dało, wyszarpałem od połowy do półtora metra głębokości gliny, żeby zastąpić ją jakąś sensowną ziemią. Czego ja tam nie wykopywałem? Kieszenie wodne, jakieś stare konary, gigantyczne turkucie. A była to koronkowa robota, bo jednocześnie musiałem uważać na rury odprowadzające wodę z rur spustowych dachu. Z gliny, którą wyszarpałem, w chwilach odpoczynku lepiłem sobie ludzkie głowy w ramach wprawek rzeźbiarskich.
Potem wszystko zasypałem ziemią, posadziłem wierzby przy płocie, tworząc coś w rodzaju wierzbowego żywopłotu, przykryłem wszystko agrowłókniną i zasypałem granitowymi kamyczkami. No bajka. Urobiłem się strasznie, ale efekt był tego wart. Pewnym chichotem „klimatu” było to, że jak na złość lato przyszło wtedy suche i musiałem codziennie te wierzby podlewać, bo potrzebowały naprawdę dużo wody.
Kto wierci w moich wierzbach?
I, słuchajcie, na wiosnę patrzę, a tam pod moimi wierzbami są jakieś kupki wiórów. Co za czort? Patrzę dokładniej, a tam jakieś małe sukinsyny wiercą w moich wierzbach dziurki, w wyniku czego te tracą liście. Pryskałem to już różnymi „azotoksami”, ale wracają bez żadnego szacunku do mojej pracy.
Szwagier, ogrodnik, mówi, że to może być niejaki wyschlik wierzbowiec albo jątrewka pospolita. A dla mnie to są sukinsyny. Nie wiecie, co się z takimi robi?
[Felieton pochodzi z Tygodnika Solidarność 25/2025]