Nie z tego świata: witraże, które zachwycają

Przypuszczam, że w kategorii „techniki malarskie” właśnie witrażom poświęcono najwięcej wierszy: w każdym razie na pewno można o nich pisać bardziej wzniośle niż o gwaszu czy sgraffito. Ta „wartość dodana”, jaką jest zmienna gra promieni prześwietlających szklane tafle, przez stulecia robiła na wiernych większe wrażenie niż wszystkie razem wzięte efekty 3D na współczesnych. Zachód pozazdrościł Bizancjum gry blasków na mozaikach w Rawennie – i można powiedzieć, że udało mu się Wschód przelicytować, jeśli chodzi o świetlistość oferty.
Z drugiej jednak strony – cedzi sceptyk – czy to rzeczywiście do końca malarstwo? Jeśli ktoś miał okazję oglądać projekty witraży malowane na kartonach, wie, że często przypominają one (przynajmniej z daleka) koszmarek polecany współcześnie zestresowanym paniom domu, czyli tzw. malowanie po numerach (dawniej w przedszkolu nazywało się to po prostu kolorowanką). Tyle że odcieni trochę więcej: na szkicu „Wiosny” Henryka Uziembły (na pierwszym planie wierzba, na drugim – pola, malowane zbożem rozmaitem, na trzecim Wawel: czy może być coś bardziej polskiego?) naliczyłem ich sto osiemdziesiąt siedem.
Żarty na bok: powstają oczywiście witraże banalne lub koszmarne, tafelki ordynarnego czerwonego i niebieskiego szkła cięte hurtem i wstawiane w drzwi wejściowe, żeby było „ładniej” – ale jeśli uda się dobry projekt malarski przetopić w iryzujące, miejscami spatynowane szkło, powstają dzieła wielkiej urody.
- Zaskakujący obrót sprawy w kwestii ew. produkcji czołgów przez Volkswagen
- Komunikat dla mieszkańców Gdańska
- Alarm! Twoje oszczędności mają sfinansować centralizację UE i "zielone technologie"
- Politico szydzi z niecodziennego zachowania Donalda Tuska na unijnym szczycie
Wybitny dorobek Krakowskiego Zakładu Witrażów
Wystawa w Muzeum Archidiecezji pokazuje dorobek (czy raczej to, co z niego ocalało) jednej z najwybitniejszych pracowni i wytwórni witraży na ziemiach polskich: powstałego u progu XX wieku Krakowskiego Zakładu Witrażów, w 1904 r. przejętego i rozwiniętego przez architekta i przedsiębiorcę (można!) Stanisława Gabriela Żeleńskiego, a po jego śmierci – przez żonę, Izabelę z Madeyskich, która dożyła jego przymusowego upaństwowienia w 1952 r. Utalentowany to ród, bratem Stanisława był Tadeusz Boy-Żeleński (może dobrze, że on akurat nie projektował witraży).
To nawiązanie do dorobku konkretnej pracowni (która notabene wznowiła działalność pod dawną nazwą w 1999 r.) pozwoliło stworzyć wystawę wielowątkową. To opowieść o polskiej przedsiębiorczości, o projektowaniu, o emancypacji („urocza Izia” ocaliła i rozwinęła dzieło męża), o projektowaniu i o konserwacji: kilka ukruszonych, niekompletnych kompozycji pokazuje, jak szklane dzieło zniszczyć może nie tylko kamień lub pocisk, lecz i hałas, woda, rdza. Ale przede wszystkim jednak jest to pokazanie fenomenu witrażu: rezygnacji z „realizmu”, uproszczenia wizerunku do kilku płaszczyzn, kilkunastu kolorów, niemal jak na plakacie czy na popartowych płótnach Roya Lichtensteina – a zarazem uczynienia go, bardziej niż we wszystkich znanych nam technikach graficznych, niematerialnym. Właśnie to jest chyba w tych taflach najbardziej niezwykłe: nie z tego świata wydają się nie tylko święci Jerzy i Stanisław Kostka, ale i skromna, tylko żółta i oliwkowa, gałązka, i kogut ze szklistozielonym ogonem Franciszka Miączyńskiego, i wpisany w ośmiokąt piechur Legionów w mlecznozielonym płaszczu, a nawet umieszczone w bulaju cyrkiel i kielnia. Masoneria w Muzeum Archidiecezji? Nie, to po prostu pochwała harmonii stworzenia: witraże nadają się do tego znakomicie.
- Jest decyzja Warner Bros. Discovery. Właściciel TVN rezygnuje z legendarnych produkcji
- Komunikat dla mieszkańców Krakowa
- Nowa funkcja w Google Maps. Użytkownicy będą zachwyceni
- Komunikat dla mieszkańców Warszawy
Pimko i inni
Było ich u progu niepodległości około pięćdziesięciu tysięcy, w 1939 r. – blisko osiemdziesiąt. Uczyli polskiego, arytmetyki, robót ręcznych, greki, astronomii, teologii (ale i Talmudu), geografii i przyrody: po polsku, ukraińsku, w jidysz i jeszcze w pół tuzinie języków narodów II Rzeczypospolitej. Były wśród nich Siłaczki ruszające na poleską wieś i szesnastoletnie absolwentki kursów nauczycielskich, uniwersyteccy profesorowie ze Lwowa wykładający przez kilka godzin w gimnazjum dla kaprysu lub zaokrąglenia budżetu, zdemobilizowani wojskowi i wybijający się z chłopskiego stanu, jak Aleksander Kulisiewicz, dyrektor gimnazjum w Pszczynie, zapamiętany przez księcia Stanisława Radziwiłła, któremu jako nastolatkowi wymierzył policzek za okazaną na lekcji łaciny pańską pychę. Wracali z okopów 1920 r. i ruszali na front 1 września 1939 r. (inna rzecz, że zajęcia tego dnia i tak zostały odwołane). Ale też grali w jesienne wieczory w preferansa z księdzem proboszczem, popijali z kolegami po fachu w karczmie, a czasem uwodzili im żony. Nauczyciele w II RP: jedna z najliczniejszych i – mimo wszystkich różnic – najbardziej jednorodnych grup zawodowych tamtej Polski.
Dodajmy, że była to grupa zawodowa, która musiała się (podobnie jak urzędnicy czy wojskowi) określić i zdefiniować na nowo. Piekarze i aptekarze cieszyli się oczywiście z niepodległości, ale pracowali jak dawniej. Nauczyciele, pomijając już wszystkie wyzwania związane z analfabetyzmem, brakami, scalaniem kilku systemów oświatowych, reformami (z tą najbardziej znaną, „jędrzejowiczowską” na czele) – mieli wychować pierwsze pokolenie II Rzeczypospolitej.
Czego dokonali – wiemy trochę z historii wojny, trochę z historii rodzinnych. Stanisław Radziwiłł przez całe życie wdzięczny był profesorowi Kulisiewiczowi za lekcję pokory, a Zbigniew Herbert wspominał swojego „pana od przyrody”. Jak to robili – o tym opowiada praca Piotra Gołdyna, kolejny tom serii o „Życiu codziennym”. Sama książka, czytana przez historyka, wydaje się może trochę postna, jakby autorowi, który dokonał ogromnego wysiłku uporządkowania materiału, wyróżnienia kwestii kształcenia zawodowego i typów szkół, zarobków, chorób, skandali i karier politycznych, zabrakło odrobiny zapału do nadania materiałowi potoczystości: poszczególne rozdziały wyglądają czasem jak scalone notatki, zebrane z archiwów i pamiętników. Ale może właśnie taka postność oddaje charakter wysiłku zawodowego, któremu nie potrafimy się do końca wywdzięczyć, wręczając na koniec roku czekolady i kwiaty: profesji, która stopami tkwi w kurzu ze zmielonej kredy, zarazem pokazując litery, nuty i atom.