Jak naprawdę może wyglądać wojna w Polsce
Co musisz wiedzieć:
- Zdaniem autora ewentualna wojna rosyjsko-polska wcale nie musi od początku wyglądać jak „wojna NATO na bogato” i przez długi czas może przypominać brutalny, wyniszczający konflikt ukraiński.
- Wojna na Ukrainie zmienia się w błyskawicznym tempie dzięki dronizacji, robotyzacji i zdecentralizowanym systemom innowacji, które wyprzedzają klasyczne modele armii.
- Tekst zawiera ocenę, że Polska jest dziś poważnie zapóźniona w adaptacji do tej rewolucji i bez stworzenia własnego, elastycznego systemu reagowania może wejść w przyszły konflikt z przestarzałym myśleniem i sprzętem.
Czy ktoś nad tym pracuje…?
Doświadczenia z historii wojskowości nie zawsze są pomocne przy formułowaniu odpowiedzi na takie pytania. Bo z jednej strony wydaje się oczywiste, że zbrojny konflikt najbliższy czasowo następnemu powinien wskazywać, jak ten drugi będzie wyglądał. Ale z drugiej strony na przykład taką wojnę domową w Hiszpanii obserwowały czujnie wszystkie mocarstwa, chcąc dowiedzieć się z niej, jaki będzie nowy konflikt ogólnoeuropejski. A była to wojna prowadzona na wielką skalę i według ówczesnej skali bardzo nowoczesna. I istotnie, patrząc z perspektywy II wojny światowej, prawdziwie sygnalizowała pewne trendy – na przykład wzrastającą rolę lotnictwa.
Ale zarazem co do innych segmentów walki zbrojnej pozostawiła ówczesnych specjalistów ze znakami zapytania. Bo dała przykłady śmiałych, błyskawicznych ofensyw, w duchu takich, o których myśleli prekursorzy tej sztuki – Heinz Guderian, Charles de Gaulle czy Michaił Tuchaczewski. Lecz dała jednocześnie co najmniej równie wiele przypadków bardzo stabilnej i efektywnej wojny pozycyjnej, w stylu frontu zachodniego lat 1914–1918. Pod tym względem nie przygotowała generałów ani polityków do nadchodzącego konfliktu, który – jak dziś wiemy – oparł się na tym, co Niemcy nazwali „blitzkriegiem”. Dlatego nie sposób do końca kwestionować opinie tych, którzy uważają, że przyszła ewentualna wojna rosyjsko-polska może być inna niż ta ukraińska. Tylko że to „może” robi wielką różnicę.
- Niesamowite widowisko nad Tatrami. IMGW udostępnił zdjęcia
- Widzowie mogą być rozczarowani. Zmiany w emisji popularnego serialu TVN "Na Wspólnej"
- Komunikat dla mieszkańców woj. śląskiego
- 30 grudnia ogólnopolski protest rolników przeciwko umowie UE z Mercosur
- Ważny komunikat dla mieszkańców Warszawy
- „Odciąć im tlen”. Fala odrażającego hejtu wobec górników strajkujących w kopalni Silesia
- Aktywistka obraziła prezydenta. Cięta riposta Pawłowicz: Na sutenerach najlepiej znają się ku...wy
- Akcja ratunkowa w Tatrach. Turysta utknął na skalnym filarze
- KRUS wydał komunikat dla rolników
- Hutnicza Solidarność murem za protestującymi górnikami z PG Silesia
- Jak może wyglądać polityka AfD wobec Polski? Analiza niemieckiego think-tanku
Wojna „na bogato”?
Podstawowy argument na rzecz tezy, iż byłaby to wojna zupełnie inna, wynika ze stwierdzenia oczywistego skądinąd faktu, że w Europie NATO ma nad Rosją zdecydowaną przewagę w powietrzu. A ponieważ Polska jest, w odróżnieniu od Ukrainy, członkiem Sojuszu Atlantyckiego, to ta przewaga spowoduje, że sytuacja będzie, i to od samego początku, radykalnie odmienna. Innymi słowy natowskie lotnictwo nie dopuści do masowych ataków rakietowych na polską infrastrukturę, nie rozwinie się też znana nam z Ukrainy wojna dronowa – bo rosyjskie baterie, lotniska i składy wszelkiego sprzętu napadu powietrznego, i to też te usytuowane głęboko za linią frontu, zostaną dzięki tej przewadze jeśli nie zniszczone, to zmuszone do milczenia. Jak więc argumentują tak myślący, nie ma sensu zapatrywanie się na Ukrainę. Bo oni walczą biednie, a my będziemy walczyć na bogato.
I rzeczywiście tak mogłoby być. Ale właśnie – tylko mogłoby. Bo tak myślący zakładają jako oczywistość już nawet nie tylko to, że państwa sojusznicze włączyłyby się zbrojnie w konflikt. Oni zakładają też, że nastąpiłoby to od razu. Tymczasem nic, co widzimy w ciągu ostatnich lat, nie każe przyjmować tej wersji rozwoju wydarzeń jako jedynej i oczywistej. I nie chodzi tutaj wyłącznie o nieprzewidywalność reakcji USA pod wodzą Donalda Trumpa. Także, a może przede wszystkim, o to, że słynny artykuł 5 traktatu atlantyckiego bynajmniej nie wprowadza automatyczności reakcji zbrojnej w wypadku ataku na jedno z państw Sojuszu. On wprowadza obowiązek reakcji – ale niekoniecznie wojskowej. Państwa członkowskie mogą, ale nie muszą wysłać swoich żołnierzy. Mogą, na przykład, ograniczyć się do pomocy finansowej, wywiadowczej i sprzętowej. Albo wręcz – tylko dyplomatycznej.
Jak na Ukrainie?
I taka sytuacja może trwać tak długo, jak długo rządy państw NATO nie zechcą zwiększyć stopnia swojego zaangażowania. A skoro tak, to mimo teoretycznej przewagi Sojuszu w powietrzu w praktyce wojna rosyjsko-polska może przez dłuższy czas (jeśli nie do końca) przypominać obecną rosyjsko-ukraińską.
Dlatego warto przygotowywać się nie tylko do lepszego wariantu, czyli „bogatej” wojny, prowadzonej z żołnierzami sojuszniczymi u boku. Trzeba brać pod uwagę także gorszy wariant, w którym nasza wojna byłaby niejako jakościowym przedłużeniem tego, co dziś dzieje się w Donbasie, na Zaporożu i pod Charkowem. A dzieją się tam rzeczy bardzo ciekawe. Z których najważniejszą – to szybka i całkowita zmienność tej wojny. To nie tylko nie jest już ten sam konflikt, który wybuchł w 2022 roku, nie tylko nie ten, co w czasie nieudanej ukraińskiej kontrofensywy z 2023 roku, ale nawet nie ten sam, co w 2024 roku, i nawet nie ten, co w pierwszej połowie roku bieżącego.
Zmiany, zmiany, zmiany
Mówi się – słusznie i prawdziwie – o dronizacji wojny. Ale te drony też zmieniają się błyskawicznie. Bywa, że najnowszy sprzęt dostarczany żołnierzom przez dowództwo już w momencie, w którym trafia do ich rąk, jest przestarzały. I to nie jest niczyja wina, korupcja ani nic podobnego. Po prostu – na froncie zmiany zachodzą tak szybko, że scentralizowany system doskonalenia uzbrojenia i metod jego zastosowania nie może dać sobie z tym rady.
Dlatego największym chyba fenomenem obecnego etapu wojny jest po stronie ukraińskiej tzw. Brave Market. Jest to zdecentralizowany system zakupów, składanych nie przez ministerstwo czy Sztab Generalny, tylko z poziomu poszczególnych walczących brygad. Dotyczy szczególne dronów, ale też radarów i środków łączności. Dzięki Brave Market proces dostawy skrócono, dosłownie, o rząd wielkości. Co istotne, na linii frontu funkcjonuje specjalna jednostka testująca oferowane w ramach Brave Market towary. Oferowane przez funkcjonujące w systemie firmy ukraińskie (w tym te małe, „garażowe” startupy), ale też zachodnie.
Elementem sytuacji jest też obecność – i zwiększająca się rola – warsztatów poszczególnych walczących jednostek. Nie ograniczają się one do klasycznej funkcji naprawiania uszkodzonego sprzętu, ale na własną rękę modyfikują – w sposób wynikający ze zmieniającej się sytuacji – wyposażenie i uzbrojenie posiadane, a także właśnie otrzymane. W jeszcze większym stopniu zwiększa to szybkość reakcji na pojawiające się nowe okoliczności, zagrożenia i szanse. Oczywiście, w skład personelu warsztatów wchodzą więc nie – jak było kiedyś – wyłącznie mechanicy, ale też, często najwyższej próby, elektronicy i programiści z doświadczeniem dronowym.
Wszystko to związane jest z zaangażowaniem – i ewolucją formy zaangażowania – ludzi z innego ukraińskiego fenomenu, czyli ruchu wolunterskiego. Jeszcze w 2015 roku właśnie z wolunterami jako dziennikarz przebywałem na ówczesnym froncie pod Ługańskiem. Byli to cywilni ochotnicy dostarczający walczącym wszelkiego rodzaju pomoc materialną – od bielizny po siatki maskujące, w większości przed zbrojnym konfliktem uczestnicy Samoobrony Majdanu. Dziś są bardzo ważnym elementem systemu modernizowania i szkolenia armii, w dużej części to oni tworzą start-upy oferujące udoskonalenia sprzętowe i nowe rozwiązania. W ukraińskich sondażach w rankingach zaufania plasują się bardzo wysoko.
Dronizacja
Nowy, efektywniejszy system zamówień jest powiązany z innym kluczowym zjawiskiem – postępującą w galopującym tempie robotyzacją pola walki. Mówiąc o tym, myślimy najczęściej o fenomenie ukraińskich i rosyjskich dronów latających – rozpoznawczych i uderzeniowych, a także logistycznych – dostarczających zaopatrzenie grupom piechoty, zwłaszcza tym operującym głęboko w szerokiej już na 20, 30 kilometrów „strefie śmierci”. Są one oczywiście bardzo ważne.
Ale w ostatnim okresie kluczowy jest burzliwy rozwój dronów naziemnych – również tych transportowych (w tym służących do ewakuacji rannych – opuszczenie strefy frontowej jest obecnie, w związku z nasyceniem powietrza dronami uderzeniowymi, najbardziej miękkim punktem obu armii). Te samojeżdżące, opancerzone trumny też są narażone na zniszczenie, no i są klaustrofobiczne – ale dają znacznie większą szansę na ocalenie życia ich pasażera niż w wypadku użycia standardowych środków ewakuacji (nie mówiąc już o życiu żołnierzy, którzy wtedy bezpośrednio uczestniczyliby w wywożeniu rannego).
Niezwykle szybko rozwijają się i upowszechniają też naziemne drony o przeznaczeniu bezpośrednio bojowym – zarówno te strzelające, jak i saperskie, rozminowywujące czy minujące. O roli odgrywanej przez nie pisałem już w „TS” – ich upowszechnienie tworzy realną szansę na zniwelowanie rosyjskiej przewagi liczebnej, a zatem dalsze trwanie ukraińskiej obrony.
A spina to wszystko i koordynuje zintegrowany system zarządzania polem walki, łączący dowodzenie, rozpoznanie i całą stosowaną przez wojsko elektronikę, umożliwiający dowódcom orientację w sytuacji na polu boju w czasie rzeczywistym i kierowanie nim. Tworzący cyfrową mapę tego pola, integrującą w spójny sposób całość dostępnej informacji i pozwalający precyzyjnie kierować ogniem. Sięgający w dół wręcz poziomu pododdziału. Tu również Ukraińcy (piszę o nich, ale dotyczy to w równym stopniu strony przeciwnej) mają ogromne osiągnięcia. I ich system, nazwany „Deltą”, rozwija się burzliwie i stale.
Z braku miejsca już tylko odnotowuję drony morskie, które skutecznie zagnały rosyjską Flotę Czarnomorską do jej portów (a i tam potrafią ją skutecznie dosięgnąć – vide trafienie łodzi podwodnej klasy, nomen omen, „Warszawianka” w zabezpieczonym na wszelkie możliwe sposoby porcie w Noworosyjsku). Także – modyfikacje sprzętu istniejącego już przed wojną (np. przekształcenie rakiet przeciwokrętowych „Neptun” w system ziemia-ziemia), rozwój własnych rakiet dalekiego zasięgu, integrację klasycznej artylerii z dronami zwiadowczymi itd.
Polskie zapóźnienie
Tu wróćmy do początku. Czyli do polskiego zapóźnienia. Co do tego, że na rewolucję dokonującą się na naszych oczach na ukraińskim froncie praktycznie nie reagujemy, zgadzają się już niemal wszyscy profesjonalni obserwatorzy (spoza, rzecz jasna, samego wojska). W tym i tacy, którzy bardzo długo podtrzymywali wizję, iż tzw. dronoza przeminie, bo przecież za chwilę Amerykanie opracują na nią genialne remedium, my je przecież pozyskamy, więc spokojnie czekajmy, aż wojna powróci do klasycznego modelu, na jaki NATO nastawiało się od zawsze. Dziś takie opinie są już odosobnione. Wszyscy zgadzają się, że jeśli chodzi o robotyzację pola walki, jesteśmy w powijakach, i żeby z nich wyjść, robimy niewiele, a z całą pewnością za wolno. Myślenie o masowym użyciu dronów na najniższym szczeblu dowodzenia jest u nas wciąż prawie że nieobecne.
Ale największym wyzwaniem jest coś innego. Chodzi o wielokrotnie już wzmiankowane tempo zmian, przeobrażania się wojny. Jest ono takie, że proste wdrażanie ukraińskich rozwiązań, nawet w wypadku ich pozyskania, samo w sobie… skazywałoby nas na zapóźnienie. Polska, jeśli w razie agresji połączonej z brakiem natychmiastowej pełnowymiarowej pomocy partnerów z NATO chce od początku nawiązać efektywną walkę, musi więc opracować model łączący przestawianie armii na zupełnie nowe myślenie ze stworzeniem systemu na bieżąco śledzącego zmiany. I umożliwiającego rozpoczęcie naprawdę masowej produkcji dopiero w momencie, w którym będzie jasne, że zostanie ona wykorzystana, zanim się zestarzeje. System ciągłego dostosowywania się do zmian – i zarządzania nimi.
Co paradoksalne, na Ukrainie podobną rolę odegrał, już w czasie wojny, sektor prywatny i społeczny, który musiał przyjść z pomocą nieefektywnemu państwu, o ile nawet go nie zastąpić. U nas natomiast, jeszcze w warunkach pokoju, to państwo musi w jakiejś mierze zrobić to, co nad Dnieprem w czasie wojny, a więc w okresie nadzwyczajnej mobilizacji sił i emocji, zrobił sektor społeczno-prywatny. Naprawdę chciałbym mieć nadzieję, że ktoś nad tym pracuje.
[Tytuł, niektóre śródtytuły i sekcja "Co musisz wiedzieć" pochodzą od redakcji]




