Dziwni idole młodej prawicy

Co musisz wiedzieć:
- Leszek Miller stał się idolem młodej prawicy za sprawą swojej krytyki władz Ukrainy w stosunkach z Polską
- Kult peerelowskich idoli – będących ucieleśnieniem lokajstwa wobec Moskwy są zjawiskiem groźnym, bo wprowadzającym chaos do doktryny prawicowej i konserwatywnej
- Dopóki kult idoli PRL-u będzie skutecznym narzędziem do prowokowania starszego pokolenia, dopóty będzie wciąż odtwarzany i powielany.
Szerokim echem odbiła się kolejna odsłona „piwa z Mentzenem”, na którym niemal jak celebryta został przyjęty Leszek Miller. Publiczność (w znacznej części młodzi wyborcy Konfederacji) wiwatowała, gdy Miller mówił o Żydach rządzących światem i zagrożeniu płynącym ze strony ukraińskiej. Dla pokolenia wychowanego w opozycji antykomunistycznej lub choćby pamiętającego czasy quasi-kryminalnych rządów SLD, było to widowisko nie do zniesienia; dla młodych zaś – znakomita zabawa, bo przecież im większe zgorszenie „starych dziadów”, tym większa frajda. W efekcie w konfederackich mediach społecznościowych rozlała się wręcz apologia rządów Millera – czasów złotej wolności biznesu, kontrastujących z zamordystycznym reżimem Mateusza Morawieckiego. Wielu obserwatorów przecierało oczy ze zdumienia, ale jeśli spojrzeć szerzej, to wcale nie jest precedens – raczej kolejny etap dłuższego procesu.
Niepoprawność ponad wszystko
Przyczyn tej osobliwej „rehabilitacji” Millera przez tzw. konserwatywnych liberałów jest kilka. Pierwsza to przekonanie, że był on twórcą najbardziej wolnorynkowych rządów w III RP. Na pierwszy rzut oka istnieją pozory słuszności takich twierdzeń: jego gabinet wprowadził reformę finansów publicznych, zredukował wsparcie społeczne (również dla samotnych matek) i zlikwidował dotacje, np. dla barów mlecznych. Dla mentzenowskiej „prawicy bitcoinowej” to dowód na to, że Miller był politykiem prorynkowym i kryptowolnościowym. W tym obrazie pomija się jednak fakt, że jego rząd słynął z gigantycznej rozbudowy administracji i elefantyzacji prawa (zwanego też „biegunką legislacyjną”) – co w oczach prawdziwych libertarian i zwolenników deregulacji powinno być grzechem śmiertelnym.
- Niemcy szukają nowych rynków zbytu. Kierują uwagę na Europę Środkowo-Wschodnią i Polskę
- PKP Cargo zwolni w tym roku do 500 pracowników
- Konsorcjum polskich firm zbuduje pierwszy w Europie samolot antydronowy
- Mercosur. Wołowina za samochód
- Samodzielne rządy. Wielkie marzenie prezesa
- Rosyjskie myśliwce naruszyły przestrzeń powietrzną Estonii
Drugim powodem jest kwestia poprawności politycznej. Miller – dziś stały komentator telewizyjny – chętnie atakuje „woke” i Ukrainę, dzięki czemu wydaje się antyestablishmentowy, a to zawsze imponuje młodzieży. Młodzi prawicowcy, utożsamiający poprawność polityczną z ideologicznym kagańcem, chętnie przyjmują go więc do grona orędowników sprawy wolnościowej, nie zauważając, że przez większą część życia Miller popierał wszelkie zamordyzmy – w Polsce i za granicą. Na ironię zakrawa fakt, że jeszcze w 2024 roku były premier publicznie opowiadał się za pogłębianiem integracji europejskiej, włącznie z federalizacją UE, co stoi w jawnej sprzeczności z hasłami Konfederacji o suwerenności i podmiotowości Polski. A jednak – jeśli PiS próbuje „bić w Mentzena”, przypominając jego spotkania z Millerem, to fani lidera Nowej Nadziei reagują na przekór: bronią Millera, relatywizując jego winy lub twierdząc, że „inni premierzy byli gorsi”, w myśl zasady „na złość babci odmrożę sobie uszy”. Nie ma sensu mieć o to pretensji do dwudziestolatków, którzy znają Millera głównie z memów i telewizyjnych wypowiedzi. Można jednak oczekiwać większej odpowiedzialności od liderów Konfederacji, którzy w imię doraźnej gry politycznej deformują konserwatywną perspektywę na najnowszą historię polityczną, przez windowanie człowieka, którego życiorys jest zaprzeczeniem ich własnych haseł.
Miller – dziś stały komentator telewizyjny – chętnie atakuje „woke” i Ukrainę, dzięki czemu wydaje się antyestablishmentowy, a to zawsze imponuje młodzieży.
Sukces w kolorze czerwonym
Drugim – obok Millera – symbolem łamania poprawności politycznej stał się Jerzy Urban, który u schyłku życia całkiem nieźle odnalazł się w epoce mediów społecznościowych. W krótkich filmikach i medialnych wypowiedziach prezentował się jako błyskotliwy, złośliwy kontestator. I trzeba przyznać, że inteligencji i ciętego języka mu nie brakowało. Dla młodych jego przeszłość była mało istotna, a im częściej przypominano o jego propagandowej roli w latach 80., tym bardziej traktowali to jak nudną umoralniającą pogadankę. W ich oczach Urban stawał się więc nie „oprawcą z przeszłości”, lecz ironicznym komentatorem rzeczywistości, który drwił z „politycznej poprawności” i „świętych krów”. Efekt buntu działał tym mocniej, im głośniej starsze pokolenie się oburzało. Nie bez znaczenia było też epatowanie bogactwem. Urban chętnie pokazywał swoją willę, jaguara i występował z cygarem, co dla części młodzieży wychowanej już w realiach kapitalizmu stanowiło dowód jego sukcesu i siły przebicia. W końcu, w narracji współczesnych liberałów, majątek to najlepszy dowód na inteligencję i życiową zaradność, pozwalajacą patrzeć z pogardą na rzeszę „leni” i „pasożytów”. Niestety, prawica nigdy nie wystawiła przeciw Urbanowi adwersarza o podobnym formacie. Do historii internetowych memów minionej dekady przeszedł program, w którym Urban dosłownie „przechadzał się” po Arturze Zawiszy, wypadajacym sztywno, nudno i dużo bardziej „staroświecko” niż Urban, choć to właśnie narodowiec był w tym duecie młodszy o całe pokolenie.
Kolejną postacią wyniesioną na piedestał przez młodą prawicę był Mieczysław Wilczek – minister przemysłu w schyłkowym okresie PRL, autor słynnej „ustawy Wilczka”, która wprowadziła zasadę: „Co nie jest zakazane, jest dozwolone”. Dla młodych akolitów Janusza Korwin-Mikkego to niemal święty patron wolności gospodarczej w Polsce – twórca „jedynie prawdziwej reformy wolnościowej”. Oczywiście w tym obrazie pomija się kluczowy fakt: ustawa Wilczka powstała przede wszystkim po to, aby umożliwić nomenklaturze miękkie lądowanie w nowym ustroju. To dzięki niej partyjni dyrektorzy i oficerowie służb mogli gromadzić prywatne fortuny i zmieniać Polskę w swój prowadzony z ukrycia folwark. W III RP to oni mieli lepszy punkt startowy i znacznie większe możliwości rozwoju niż zwykli obywatele. Dla młodych libertarian te „szczegóły” są niewygodne – bo podważają ich narrację o cudownej sile leseferyzmu, który miał być panaceum na wszystkie problemy świata. W tej wizji wolny rynek jawi się jako neutralna, sprawiedliwa siła, a nie jako narzędzie w rękach ludzi, którzy już w 1989 roku mieli przewagę polityczną i kapitałową.
Noc żywych trupów
Nie tylko „prawica wolnościowa” kształtuje wyobraźnię młodych. Swoje pięć minut mają także pogrobowcy tzw. endokomuny, dla których obecna sytuacja polityczna okazała się nowym „okienkiem możliwości”. Wzmożona niechęć do Żydów do zachodniej inżynierii kulturowej i globalnej homogenizacji (tzw. globohomo) sprawiła, że część młodych zaczęła się zastanawiać, czy aby na pewno rosyjska strefa wpływów jest czymś gorszym od Zachodu. Może – jak twierdzą – to tylko „dogmatyczne uprzedzenia”, „smęcenie starców ze styropianu” i rusofobiczny „instynkt stadny”? Ta mieszanka – niechęć do Zachodu (zwłaszcza USA), fiksum dyrdum na punkcie Żydów, sceptycyzm wobec współczesnego Kościoła katolickiego połączony z narodowym radykalizmem – znajduje dziś ujście w fascynacji postaciami takimi jak Bolesław Piasecki, Mieczysław Moczar czy Władysław Gomułka. Renesans ich popularności wśród młodej prawicy opiera się na powierzchownych podobieństwach ideowych, wypreparowanych z kontekstu epoki i sprowadzonych do prostego wskazywania wrogów.
Jeśli dziś przeraża nas globalna homogenizacja kulturowa, to realny socjalizm Gomułki czy Bieruta był jeszcze bardziej duszny i jednolity.
Problem w tym, że żaden z młodych admiratorów tych postaci nie chciałby żyć w czasach, gdy panowie ci święcili triumfy. I to nie tylko z powodu braku smartfonów i Netfliksa. Współtworzona przez nich epoka była światem szarości, ideologicznej uniformizacji i wojskowo-pracowniczego drylu, który próbował zdławić każdą odmienność. Jeśli dziś przeraża nas globalna homogenizacja kulturowa – co jest zrozumiałe – to realny socjalizm Gomułki czy Bieruta był jeszcze bardziej duszny i jednolity. Tam kreatywność i wszelkie przejawy niepoprawnej spontaniczności były nie tylko ograniczane, ale karane surowiej niż ban na platformach społecznościowych czy groźby pozwu za „mowę nienawiści”.
Nie da się jednak ukryć, że biografie Piaseckiego, Moczara i Gomułki mają w sobie pewien magnetyzm. Ich życiorysy są dramatyczne, pełne zwrotów akcji, a to zawsze przyciąga uwagę. To zresztą mechanizm podobny do fascynacji mrocznymi postaciami kontrkultury – Charlesem Mansonem czy Jimem Jonesem. Nuda jest największym wrogiem młodej wyobraźni, a ci ludzie – jakkolwiek straszne były ich czyny – na pewno nie byli stereotypowi. Nic więc dziwnego, że kiedy publicystyczny „belfer” z poważną miną tłumaczy, dlaczego „czerwone zombie” powinni budzić odrazę, przegrywa w pojedynku na oryginalność.
Kult peerelowskich idoli – będących ucieleśnieniem lokajstwa wobec Moskwy, prymitywnego zamordyzmu i „czerwonej burżuazji”– są zjawiskiem groźnym, bo wprowadzającym chaos do doktryny prawicowej i konserwatywnej. Jest to reakcja na poprawność polityczną, ale reakcja wyjątkowo nietrafna, bo sięgająca po coś jeszcze gorszego niż samo zjawisko, z którym się walczy. Dopóki ten kult będzie skutecznym narzędziem do prowokowania starszego pokolenia i wywoływania oburzenia, dopóty będzie wciąż odtwarzany i powielany.
Rekomendacja w leczeniu tej choroby, może być jedna: potraktowanie jej poważnie, ale ze stoickim spokojem – bez moralnej piany na ustach, której oczekuje młody ideologiczny „prankster”. Najlepiej mogą to zrobić nieszablonowi popularyzatorzy historii najnowszej, którzy nie zanudzą odbiorcy, ale pokażą, że PRL nie był ani romantycznym snem o silnym państwie, ani krainą pełnej suwerenności, lecz światem, który odbierał ludziom nie tylko wolność polityczną, ale i zwykłą radość życia.